czwartek, 19 lutego 2015

88. Ciemności nie wolno ufać

Zanim zdążę cokolwiek zrobić, zostaje brutalnie odepchnięta przez funkcjonariusza szpitala, który szybkimi i precyzyjnymi ruchami bada mojego mentora. Upadam na odłamki butelek, a dłonie zaczynają piec. Zamykam oczy... Wiem co właśnie się dzieje za moimi plecami. Słyszę zawodzenie Peety i gwar szorstkich, nieprzyjemnych głosów. W mojej głowie panuje pustka. Sina i ziemna nicość pochłaniają mnie . Świeża krew na moich dłoniach nagle wydaje mi się piękna... Miesza się z krwią Haymitcha tworząc majestatyczny obrazek... Słyszę słowa za sobą. Słowa, które jeszcze bardziej mnie pogrążają. Słowa... wypowiedziane powoli i rzeczowo.
-Myślisz, że go odratujemy? –pyta ktoś. Długo nic nie słyszę i już tracę nadzieję, że usłyszę odpowiedź, kiedy wyłapuję z tłumu cienki głos...
-Nie... Nie, ale musimy spróbować.
Im dłużej żyję tym coraz bardziej się przekonuję, że sieję wokół śmierć. Każda droga mi osoba, jest skazana na zły los. Czy kiedyś się to skończy?
Wczoraj wzięliśmy ślub... a dzisiaj tracę jedną z najważniejszych dla mnie żyjących osób. Kolejny raz. Jak długo będę za sobą ciągnęła to pasmo nieszczęść? Ile osób będzie jeszcze musiało umrzeć żeby kosogłos przeżył i miał się jak najlepiej? Kto będzie następny? Johanna? Annie? Mama?.... Peeta?
Kolejne słowa za moimi plecami powodują, że oszołomienie mija...
-Przykro mi... Straciliśmy go.
Wybucham głośnym płaczem. Powtarzam w kółko i w kółko „nie”. Nie odwracam się chociaż wiem, że powinnam. Jestem mu to winna. Winna Haymitchowi. W końcu odnajduje mnie Peeta. Przytula mnie do siebie i oboje płaczemy w swoich objęciach. Mimo iż płacz tylko pogarsza sprawę. Słyszę krzyk... krzyk, który z czasem przeobraża się w głośny płacz... Rozpoznaję go.
Spoglądam w górę. W drzwiach stoi już zapłakana... Effie. Czubek głowy Haymicha wystaję z plastikowego worka.
Nim zdążę nad sobą zapanować wyrywam się Peecie i podbiegam do niej. Uderzam ją w twarz otwartą pięścią tak, że rozmazuję jej krew na policzku. Chcę ją uderzyć znowu i znowu, ale zostaję odciągnięta przez jednego z lekarzy. Nie mogę jej dosięgnąć więc zamiast tego szamocze się jak oszalała i krzyczę.
-To twoja wina! To twoja wina! To przez ciebie! On nie żyje!
Stoi cała zesztywniała i kompletnie nieobecna. Patrzy mi w oczy, na worek za Haymitchem i znowu na mnie. Ja dalej zachowuje się, jak zwierzę. Płaczę. Ciągle płacze i walczę. Nagle Peeta zasłania mi widok. Staje przede mną ze łzami w oczach. Warczy do sanitariusza żeby mnie puścił. Bierze mnie w ramiona i mocno przytula.
-Ci... Nie myślisz tak... –szepczę mi do ucha.
-To jej wina... –mówię resztkami sił. –To przez nią... Przez nią! –krzyczę i osuwam się na kolana. Mój mąż klęka przede mną i ciągle tuli. Co jakiś czas coś mówi, ale nie jestem w stanie się na nim skupić. Jestem pogrążona w głębokiej rozpaczy. Szlocham i szlocham, a ból przychodzi razem ze świadomością, że jego na prawdę już nie ma.
Nie patrzę, kiedy zwłoki zostają wyniesione... nie zniosłabym tego widoku. W ogóle nie patrze. Zaciskam powieki i odgradzam się od świata zewnętrznego. Pogrążam się w ciemności i ignoruję wszystkie światła. Każdy płomyk, który mógłby dac mi schronienie i ciepło- gaszę. Zapominam na chwilę o swoim życiu i pozwalam się na odizolowanie się od siebie samej. Od zdarzeń ostatnich pięciu minut... Od wszystkiego.
Nie trwa to jednak długo. Ciemność to zdrajca. Sprawia, że czas płynie ci szybciej i nim się obejrzysz znowu jesteś na ziemi. Ciemność nie jest zła, ale nie wolno jej ufać.

Po przebudzeniu nie czuje nic. Pustka nie wciągnęła mnie na dobre, ale dała mi chwilę wytchnienia. Odpoczynku od istnienia. Istnienie, jest bardzo męczące. Męczące, jak nic innego.
Wolałabym być sama kiedy uczucia znowu mnie dopadną, a czuję że nastąpi to niebawem. Nie jestem jednak sama. Leżę na kanapię w salonie u nas w domu. Stąd widzę Peetę z głową opartą na dłoniach. Siedzi przy stolę z łokciami opartymi o blat. Za oknami widzę czarną noc co latem oznacza okropnie późną godzinę. Nie rusza się. Jego klatka piersiowa rytmicznie unosi sie i opada, ale pozatym jest nieruchomy.
-Peeta? –mówię półgłosem. Unosi głowę z prędkością błyskawicy. Rozgląda się po czym patrzy na mnie zamglonym, zaspanym wzrokiem. Znowu się rozgląda.
-Zasnąłem... –stwierdza ze zdziwieniem. Wstaję i podchodzi do mnie ciężko. Klęka przy mnie i odgarnia mi włosy z twarzy. –Ok? –pyta. Zamykam oczy i kręcę głową. Pochyla się tak, że nasze czoła się stykają i przez chwilę oddychamy tym samym powietrzem. Znowu czuję łzy w kącikach oczu. Pozwalam im płynąć... Bo dlaczego nie? Nie muszę grać niewzruszonej. Nie potrafiłabym.
Zbyt wiele straciłam.

1 komentarz:

  1. Wiesz na początku lubiłam czytać twoje opowiadania, mimo, że błędów w nich było jakby pisało je 7 letnie dziecko. Było ciężko patrzeć na twoje błędy i nie zastanawiać się jak słabe masz oceny z polskiego, ale brnęłam w to dalej. Widzisz na którym jestem teraz opowiadaniu, ale nie przeczytałam jakiś 15 wcześniejszych.... Były mega nudne. Po prostu, gdy je czytałam to prawie zasypiałam. Nie mam ochoty już czytać tego i dobrze Ci radzę, nie pisz już więcej, albo wymyśl coś ciekawego i używaj słownika.

    OdpowiedzUsuń

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.