Zapach łez, wilgotnej ziemi i ku memu zdziwieniu dymu papierosowego
przebija się przez aromatyczną woń sosen i świerków. Odsuwam się od
Effie na długość ramienia i ciągle pochlipując – przyglądam jej się dużo
uważniej. Ma podkrążone oczy, ani grama makijażu na twarzy, zapadnięte
policzki i... Fuu... Krzywię się lekko.
Definitywnie śmierdzi od niej tytoniem.
Zastanawiam się gdzie się podziewała. Wróciła do Kapitolu? A może
zamieszkała w innym z dystryktów... Zanim zdążę lepiej uformować swoje
myśli – zadaję pytanie.
- Co ty tutaj robisz? – Effie rzednie mina. Nie, żeby była chociażby uśmiechnięta. Spuszcza wzrok.
- Wygląda na to... Że czeka nas kolejny wielki... Wielki dzień. –
szepczę słabo. Niezrozumienie musi być wyryte na mojej twarzy, ale ona
nie kontynuuje. Ku mojemu zdziwieniu kładzie dłoń na moim policzku.
Przygląda się mojej twarzy ze wzruszeniem. Spogląda w moje oczy.
- Jak to możliwe? – szepczę. Nie rozumiem. Ocieram oczy wierzchem dłoni.
- O czym ty mówisz? – zadaje to pytanie prawie nieświadomie. Effie też ociera łzy.
- Nic... Nic, moja droga. – omiata wzrokiem przestrzeń dookoła. –
Jesteś sama? – i ja się rozglądam. Ani śladu Galea. Wołam jego imię.
Zero reakcji.
- Chyba tak. – mruczę lekko poirytowana. Mam nierówny oddech, a serce galopuje...
- Chodźmy stąd.
W domu rozpalam kominek i zasiadam przed nim ze skrzyżowanymi nogami.
Rozcieram kolana. Ciągle mocno bolą po nocnym upadku, a nie pomogłam im
zbytnio klękając przy Effie na cmentarzu. Dzwoniłąm do mamy i
opowiedziałam jej podkoloryzowaną historyjkę o wypadku w lesie i
poprosiłam o odrobinę jej maści na stłuczenia. Na szęście nie zadawała
pytań, bo nie wiem, jak długo dałabym radę ukrywać prawdę.
Gorący
ogień chłopocze płomieniami i strzela głośno. Ogarnia mnie dziwna
pustka. Uczucie niepełności. Jakby cząstka mnie spacerowała sobie gdzieś
- hen daleko... A co jeśli wiłaśnie tak jest?
Przeszywa mnie ostry
ból. Zacisnęłam dłoń na poczerwieniałym kolanie. Od razu zwalniam
uścisk. Powracam do patrzeniia w jaśniejący ogień i opieram się plecami o
kanapę. Cisza jest taka kojąca... Taka uspokajająca... Oddycham
głęboko. Na chwilę zapominam o wszystkim. O tym kim jestem. Kim byłam i
kim się stanę. Wszystko ze mnie upływa... Do czasu aż słyszę dźwięk
wiadomości SMS. Nie mam ochoty na nią patrzeć. Nie mam ochoty słuchać
szczebiotu szczęśliwej Johanny, słuchać wyjaśnień Galea lub rozmawiać z
Bariel. Nie chcę mi się...
Zamiast tego opiewam głowę o sofę i pogrążam się we śnie.
Budzę się wcześnie. Słońce jeszcze nie zdążyło wzejść. Jest może
siódma. Jednakże wraz z przebudzeniem wraca do mnie ciężar kłótni z
Peetą. Ciągle nie mogę go zrozumieć...
Cała zesztywniałam. Z trudem
się podnoszę i rozprostowuję kości. Kolana mocno bolą. Domyślam się, że
jestem sama w domu. Nic nie słychać. Jedynie mój oddech. Ogień w kominku
zdążył już dawno zgasnąć.
Podchodzę do okna i wyglądam na dwór.
Promyki słońca powoli zaczynają się przebijać przez mroczną ciemność. To
przyjemny widok. Rozmyślam nad wczorajszym dniem. Wizyta Leeviego,
kłótnia z Peetą, rozmowa z Galem, spotkanie z Effie... Moje emocje tego
dnia były co chwilę wystawiane na próbę. Z niewiadomych przyczyn boli
mnie głowa.
W pewnym momencie przypominam sobie o wczorajszej
wiadomości... Cholera. Dopadam telefon., ale zdziwieniem jest dla mnie
adresat... Peeta. Przełykam ślinę. O o może chodzić? Niechętnie
sprawdzam.
Tak bardzo cię przepraszam.... Zadzwoń, jeśli zechcesz ze mą pogadać... A kiedyś może wybaczyć.
Marszczę brwi. A mam mu co wybaczać? Oczywiście... Należą mi się
zapewne wyjaśnienia, ale żadne z jego przewinień nie zasługuje na karę
śmieci. Moja odpowiedź jest krótka i wysyłam ją z krótkim westchnięciem.
Gdzie jesteś?
W piekarni jest mały tłok. Pięcioro ludzi czeka w kolejce na obsługę.
Za kasą stoi młody chłopak. Peeta wspominał mi o swoim pomocniku. Nie
pamiętam jego imienia. Jest bardzo chudy i nieumięśniony. Ma kościste
ramiona i niespokojne spojrzenie. Na szyi ma długą bliznę po rozcięciu. W
gardle staje mi gula. Jeszcze jedna ofiara krwawej wojny, którą
spowodowałam. Staję lekko z boku i uprzejmie czekam. W pewnej chwili
Peeta wychodzi zza zaplecza z dwoma dużymi tacami pełnymi chleba. Żaden z
nich mnie nie zauważa. Peeta płynnymi ruchami układa chleb na półce, a
ja z uwielbieniem mu się przyglądam. Mam nadzieje, że w końcu wyjaśni mi
swoje dziwne zachowanie. Miał po pracy przyjść do domu i ze mną
porozmawiać, ale ja nie dam rady tak długo czekać. Po prostu tu
przyszłam. Ciągle stoję z boku, a do piekarni wchodzi młoda kobieta z
małym dzieckiem na rękach. Małe ma może z parę tygodni, a kobieta jest
zapewne w moim wieku. Już miała stanąć w kolejce, kiedy jej wzrok padł
na mnie. Oczy jej się rozszerzyły i rozbłysły.
- Pani Mellark. –
zawołała zdziwiona moim widokiem. Przyglądam jej się wystarczająco
długo, żeby móc stwierdzić, że widzę ją pierwszy raz w życiu. Ma
krótkie, czarne włosy i brązowe oczy, które błyszczą podekscytowaniem.
- Yyy... Dzień dobry. – mówię półgłosem siląc się na uprzejmość.
Nieznajoma cieszy się, jak dziecko. Mam wrażenie, że za chwilę zacznie
piszczeć.
- Oh... Przyjechaliśmy z mężem i nowo narodzonym synkiem,
aby uczcić jego... Eee... Narodziny! Tak... Jeździmy po wszystkich
dystryktach. – piszczy. Zastanawiam się chwilę. Głupotą jest zabierane
tak małego dziecka w taką podróż. Na pewno jest męcząca, a jak dorośnie i
tak nic nie będzie pamiętał. Nie ma szans. Mimo to uśmiecham się
sztucznie.
- Katniss? – zdziwiony głos Peety dobiega zza moich
pleców. Rzucam mu spojrzenie w stylu „zachowuj się normalnie”, a on
chyba łapie aluzję. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Nie chcę, żeby z rana
cale Panem spekulowało czy zdarzyła się poważna sprzeczka małżeńska.
Nikogo to nie powinno obchodzić.
- Pan Mellark! – kobieta wydaje się powoli mdleć. Macha dłonią przed oczami – by zachować przytomność.
- Wszystko w porządku? – pytam lekko zaniepokojona, że jeśli upadnie –
może upuścić maleństwo, które trzyma w swoich ramionach. Na wszelki
wypadek podtrzymuję ją, ale chyba tylko pogarszam sytuację..
- W jak najlepszym! – zapewnia piskliwie. – Ja, ja, ja.... Mam na
imię Rita. – wyciąga rękę. Ujmuje ją i tylko z uprzejmości powstrzymuje
się od natychmiastowego wytarcia jej o spodnie. Peeta podchodzi do mnie.
Udaje, że jest w szampańskim nastroju. Widzę to doskonale po jego
niemrawych oczach. Tylko udaje.
- Cześć, kochanie. – obejmuje mnie
od tyłu i całuje w policzek... Nagle czuje się, jak przed laty, kiedy
każdy nasz gest był wymuszony i sztuczny. Wszystko, co się między nami
działo było udawane. Wszystko na potrzeby kamer...
Czuje się z tym
tak źle... Tak okropnie źle... Przecież od tego czasu zmieniło się tak
wiele. Naprawdę się kochamy. Nie udajemy. Prawda?
Ukłucie w sercu
jest tak silne i nie dające spokoju, że spontanicznie odwracam się do
niego przodem, wspinam się na palce i jak najmocniej i najszczerzej
całuje w usta. Biorę go tym z zaskoczenia. Z początku jest bardzo
niepewny, ale w końcu oplata mnie ramionami i oddaje pocałunek.
Uśmiecham się delikatnie w jego usta.
Przerywa nam huk. Opadam na
ziemię i pośpiesznie spoglądam na kobietę. Leży na ziemi. Definitywnie
zemdlała. Nad nią stoi jakiś mężczyzna z kozią bródką. W ramionach
trzyma dziecko nieprzytomnej nieznajomej. Spogląda na nas
przepraszająco.
- Zdążyłem tylko chwycić dziecko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.