Osiem godzin później, jesteśmy w dwunastce. Moje roztrzęsienie minęło prawie całkowicie, ale mimo to nie jestem spokojna.
Czuje się jakbym płacząc, tylko potęgowała swoje zdenerwowanie.
Dolewała do niego oliwy, a z niej buchał zadowolony płomień, powodując
wzrost adrenaliny. Zamiast tego przywdziałam moją obojętną maskę.
Zakryłam moje prawdziwe oblicze tak, jak robiłam to miliardy razy
wcześniej. Od śmierci ojce, do śmierci Prim, miałam ją na sobe bez przerwy. Czasami jej jednak nie kontrolowałam. Czasami ześlizgiwała się z mojej twarzy, powodując wylew łez bądź
ataki paniki czy żalu. Moja twarz zmęczyła się stałym noszeniem jej, a
teraz, kiedy po raz kolejny po nią sięgam, mam trudności z jej
utrzymaniem. Większe niż wcześniej.
Schodzimy po śliskich, metalowych
schodach z pokładu poduszkowca. Kiedy moje stopy, odziane w wysokie,
czarne jak węgiel szpilki dotykają ziemi, drżę. Owiewa mnie bowiem
zimny, jesienny wiatr. Przesuwa swoimi lodowatymi palcami po moich
gołych nogach. Wciągam przez nos powietrze i rozkoszuje się jego
świeżością. Kapitol to nie to samo co dwunastka. Unosi się tutaj ta
słodka woń świerków i lasu... Ten zapach jest taki wspaniały, taki
czysty i przyjemny. Ile bym dała za to, aby móc poczuć go w całej swojej
krasie? Wszystko. Jest to jednak niemożliwe. Nie dla mnie. Nie w tym
dystrykcie. Lasy dwunastki to wspomnienia. Jestem zbyt wielkim tchórzem,
aby ponownie się tam zapuścić i zmierzyć się z okrutną natarczywością
przeszłości. Każdy kij ma dwa końce. Tak jak wszystko, co dobre... Ma
swój początek i koniec. Nic nie będzie ciągnąć się wiecznie.
Spuszczam głowę, ale szybko się opanowuje. Peeta patrzy na mnie i stara się chyba coś wypatrzeć... Może paniki...
Uśmiecham
się blado, żeby zachować pozory i przesuwam się do przodu. Liście
chrzęszczą pod moimi stopami. Zima jest blisko. Koniec października.
Niedługo spadnie śnieg i przykryje cały mój dystrykt. Okryje trawę i
liście, i będzie je chronić. Otaczać opieką. Zima nie niszczy lata. Ona
chroni je do nadejścia lata.
Kiedy stoimy na werandzie, czuje, że nie
jestem w stanie dłużej uważać. Moja maska zsuwa się... Ścieka wzdłuż
mojego ciała i przez chwilę mam ochotę zerknąć na moje stopy, by
sprawdzić, czy nie otacza ich kałuża. Okropnie marznę. Peeta głaszcze moje ramie, chcąc zapewnić mi ciepło, ale mało to pomaga. Wyciąga klucz i wkłada o do zamka w drzwiach.
Wpadam
przez otwarte drzwi i zsuwam przemoczone szpilki. Moje stopy wręcz
krzyczą. Staje na palcach, żeby nieco je rozprostować, ale przeceniam
siłę swoich palców. Jęczę z bólu, a nogi się pode mną uginają. Odruchowo chwytam się poręczy chodów, ale nawet Peeta
nie zdąża mnie złapać. Uderzam mocno o ziemię. A może o coś innego.
Czuje mocny ból z tyłu głowy. Czuje między palcami coś lepkiego. Widzę
jak Peeta w zwolnionym tempie do
mnie podbiega zdenerwowany nie na żarty. Chcę do niego szepnąć, że to
nic, żeby się nie denerwował, ale ciemność mnie pochłania. Dzieje się to
tak szybko, że nie zdążam nawet mrugać.
Tracę przytomność.
Lecę.
Wiem tylko tyle. Właściwie to spadam. Wiatr prześlizguje się między
kończynami i trzepocze moimi rozpuszczonymi włosami. Wszystko to słyszę i
czuje... lecz nic nie wiedzę. Do okoła widzę ciemność. Nagle z oddali słyszę donośny, syczący głos, przyprawiający mnie o ciarki.
"Znowu zabiłaśśśśśśśśśśś!"
"Mordercaaaaaaaaaaa!"
"Pożałujesssszzzzzzz!"
"Potwór, a nie kosogłosssssss!"
"Zmiech, a nie sssssssssssssymbol!"
Każdy
przeraźliwy syk, tnie moje ciało. Czuje, jak rozpadam się na maleńkie,
ostre kawałeczki, które powoli odlepiają się od mojego ciała, i spadają w
otchłań mroku i ciemności. Nie wiem, jak długo to trwa. Dzień, tydzień?
W każdym razie spadam bez końca i wsłuchuje się w oskarżenia typu "Morderca". Mają racje. Tak.
Rozchylam
powieki. Mam wrażenie jakbym spała paręnaście tygodni. Jakbym
miesiącami spadała i kruszyła się w ciemnościach mojego umysłu.
Z
początku obraz jest rozmazany, a dźwięki niewyraźne, lecz stopniowo
rozróżniam głośne brzęczenie aparatury i... czyjeś chrapanie. Obraz
odzyskuje kontury.
Biel. Wszystko jest białe. Ściany, meble... nawet
chłopak o blond włosach, siedzący obok mojego łóżka ma na sobie białą,
wymiętą kosztuje. Nic nie rozpoznaje. Co to za miejsce? Kim jest ten
chłopak? Czuje jednak, że łączy nas jakaś miłą więź.
Przypominam sobie mój dziwny sen. "Zabiłaś". Ja? Jak to zabiłam? Kogo? Co się dzieje? Kim ja jestem? Gdzie ja jestem?
Zaczynam panikować. Nic a nic nie pamiętam... Zaczynam się trząść. Wysilam umysł, i wtedy wszystko do mnie powraca. Po kolei. Tata, Prim, Mama, Peeta, Gale, Madge, Haymich, Effie, Cinna, Finnick, Johanna... Obrazy przesuwają się przed moimi oczyma i już minutę później wszystko pamiętam.
Rozpoznaje wszystko dookoła. Szpital.
Na
serio? Taka błahostka i musiałam wylądować w szpitalu? Zamykam oczy i
znowu opadam głową na poduszkę. Nagle nieruchomieje, przekonana, że za
chwilę przeszyje mnie ostry ból, ale to się nie dzieje. Spoglądam na Peetę. Ma ogromne wory pod oczami. Chcę wyciągnąć rękę i go obudzić, kiedy mój wzrok pada na ścianę za nim.
Biały,
nudny kalendarz. Nie wyróżniający się z pozoru niczym. Dla mnie jednak
wyróżnia się nazwa miesiąca... i ilość przekreślonych cyfr.
6 listopada.
Byłam nieprzytomna całe dwa tygodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.