czwartek, 19 lutego 2015

65. Maska

Osiem godzin później, jesteśmy w dwunastce. Moje roztrzęsienie minęło prawie całkowicie, ale mimo to nie jestem spokojna.
Czuje się jakbym płacząc, tylko potęgowała swoje zdenerwowanie. Dolewała do niego oliwy, a z niej buchał zadowolony płomień, powodując wzrost adrenaliny. Zamiast tego przywdziałam moją obojętną maskę. Zakryłam moje prawdziwe oblicze tak, jak robiłam to miliardy razy wcześniej. Od śmierci ojce, do śmierci Prim, miałam ją na sobe bez przerwy. Czasami jej jednak nie kontrolowałam. Czasami ześlizgiwała się z mojej twarzy, powodując wylew łez bądź ataki paniki czy żalu. Moja twarz zmęczyła się stałym noszeniem jej, a teraz, kiedy po raz kolejny po nią sięgam, mam trudności z jej utrzymaniem. Większe niż wcześniej.
Schodzimy po śliskich, metalowych schodach z pokładu poduszkowca. Kiedy moje stopy, odziane w wysokie, czarne jak węgiel szpilki dotykają ziemi, drżę. Owiewa mnie bowiem zimny, jesienny wiatr. Przesuwa swoimi lodowatymi palcami po moich gołych nogach. Wciągam przez nos powietrze i rozkoszuje się jego świeżością. Kapitol to nie to samo co dwunastka. Unosi się tutaj ta słodka woń świerków i lasu... Ten zapach jest taki wspaniały, taki czysty i przyjemny. Ile bym dała za to, aby móc poczuć go w całej swojej krasie? Wszystko. Jest to jednak niemożliwe. Nie dla mnie. Nie w tym dystrykcie. Lasy dwunastki to wspomnienia. Jestem zbyt wielkim tchórzem, aby ponownie się tam zapuścić i zmierzyć się z okrutną natarczywością przeszłości. Każdy kij ma dwa końce. Tak jak wszystko, co dobre... Ma swój początek i koniec. Nic nie będzie ciągnąć się wiecznie.
Spuszczam głowę, ale szybko się opanowuje. Peeta patrzy na mnie i stara się chyba coś wypatrzeć... Może paniki...
Uśmiecham się blado, żeby zachować pozory i przesuwam się do przodu. Liście chrzęszczą pod moimi stopami. Zima jest blisko. Koniec października. Niedługo spadnie śnieg i przykryje cały mój dystrykt. Okryje trawę i liście, i będzie je chronić. Otaczać opieką. Zima nie niszczy lata. Ona chroni je do nadejścia lata.
Kiedy stoimy na werandzie, czuje, że nie jestem w stanie dłużej uważać. Moja maska zsuwa się... Ścieka wzdłuż mojego ciała i przez chwilę mam ochotę zerknąć na moje stopy, by sprawdzić, czy nie otacza ich kałuża. Okropnie marznę. Peeta głaszcze moje ramie, chcąc zapewnić mi ciepło, ale mało to pomaga. Wyciąga klucz i wkłada o do zamka w drzwiach.
Wpadam przez otwarte drzwi i zsuwam przemoczone szpilki. Moje stopy wręcz krzyczą. Staje na palcach, żeby nieco je rozprostować, ale przeceniam siłę swoich palców. Jęczę z bólu, a nogi się pode mną uginają. Odruchowo chwytam się poręczy chodów, ale nawet Peeta nie zdąża mnie złapać. Uderzam mocno o ziemię. A może o coś innego. Czuje mocny ból z tyłu głowy. Czuje między palcami coś lepkiego. Widzę jak Peeta w zwolnionym tempie do mnie podbiega zdenerwowany nie na żarty. Chcę do niego szepnąć, że to nic, żeby się nie denerwował, ale ciemność mnie pochłania. Dzieje się to tak szybko, że nie zdążam nawet mrugać.
Tracę przytomność.

Lecę. Wiem tylko tyle. Właściwie to spadam. Wiatr prześlizguje się między kończynami i trzepocze moimi rozpuszczonymi włosami. Wszystko to słyszę i czuje... lecz nic nie wiedzę. Do okoła widzę ciemność. Nagle z oddali słyszę donośny, syczący głos, przyprawiający mnie o ciarki.
"Znowu zabiłaśśśśśśśśśśś!"
"Mordercaaaaaaaaaaa!"
"Pożałujesssszzzzzzz!"
"Potwór, a nie kosogłosssssss!"
"Zmiech, a nie sssssssssssssymbol!"
Każdy przeraźliwy syk, tnie moje ciało. Czuje, jak rozpadam się na maleńkie, ostre kawałeczki, które powoli odlepiają się od mojego ciała, i spadają w otchłań mroku i ciemności. Nie wiem, jak długo to trwa. Dzień, tydzień? W każdym razie spadam bez końca i wsłuchuje się w oskarżenia typu "Morderca". Mają racje. Tak.

Rozchylam powieki. Mam wrażenie jakbym spała paręnaście tygodni. Jakbym miesiącami spadała i kruszyła się w ciemnościach mojego umysłu.
Z początku obraz jest rozmazany, a dźwięki niewyraźne, lecz stopniowo rozróżniam głośne brzęczenie aparatury i... czyjeś chrapanie. Obraz odzyskuje kontury.
Biel. Wszystko jest białe. Ściany, meble... nawet chłopak o blond włosach, siedzący obok mojego łóżka ma na sobie białą, wymiętą kosztuje. Nic nie rozpoznaje. Co to za miejsce? Kim jest ten chłopak? Czuje jednak, że łączy nas jakaś miłą więź.
Przypominam sobie mój dziwny sen. "Zabiłaś". Ja? Jak to zabiłam? Kogo? Co się dzieje? Kim ja jestem? Gdzie ja jestem?
Zaczynam panikować. Nic a nic nie pamiętam... Zaczynam się trząść. Wysilam umysł, i wtedy wszystko do mnie powraca. Po kolei. Tata, Prim, Mama, Peeta, Gale, Madge, Haymich, Effie, Cinna, Finnick, Johanna... Obrazy przesuwają się przed moimi oczyma i już minutę później wszystko pamiętam.
Rozpoznaje wszystko dookoła. Szpital.
Na serio? Taka błahostka i musiałam wylądować w szpitalu? Zamykam oczy i znowu opadam głową na poduszkę. Nagle nieruchomieje, przekonana, że za chwilę przeszyje mnie ostry ból, ale to się nie dzieje. Spoglądam na Peetę. Ma ogromne wory pod oczami. Chcę wyciągnąć rękę i go obudzić, kiedy mój wzrok pada na ścianę za nim.
Biały, nudny kalendarz. Nie wyróżniający się z pozoru niczym. Dla mnie jednak wyróżnia się nazwa miesiąca... i ilość przekreślonych cyfr.
6 listopada.
Byłam nieprzytomna całe dwa tygodnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.