czwartek, 19 lutego 2015

92. Już czas

Do dystryktu ruszam dopiero przed świtem. Brak snu daje mocno w kość, ale udaje mi się dotrzeć do ogrodzenia z siatki przed szóstą. Kiedy wchodzę na łąkę... na chwilę się zatrzymuję, bo w oddali zauważam dwoje mężczyzn kopiących głęboki dół w ziemi. Sterty ziemi usypane są w schludnych kopcach przypominających góry... ale nimi nie są. Już czas... To dzisiaj.
Wchodząc do domu staram się zachowywać jak najciszej... oczywiście zaraz w kuchni czeka na mnie spodziewane przywitanie. Peeta chwyta mnie w objęcia i mocno przyciska sobie do piersi. Znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć jaki jest opiekuńczy względem mnie. Nie jest NAD-opiekuńczy. Po prostu opiekuńczy. Oplatam jego biodra rekami i kładę głowę na jego piersi po czym zamykam oczy. Czuję, że mogłabym zasnąć tu i teraz...
- Jesteś... –szepczę mi we włosy i całuje mnie w skroń. Lekko się uśmiecham.
- Musiałam się tylko przejść... – odszeptuję. – Przepraszam... Przepraszam za to, że na ciebie nawrzeszczałam chociaż nic nie zrobiłeś i za to, że się wymknęłam i sprawiłam ci tyle nerwów. – Odwracam głowę – tak, że nosem i czołem opieram się o jego pierś.
- Już dobrze, kochanie. – mówi i głaszcze mnie po głowie. – Tak strasznie się o ciebie bałem...
- Przepraszam. – Krzywię się. Lekko kręcę głową. Dobrze wiem, że wcale nie jest dobrze. Uświadamiam sobie pewien smutny fakt... Znowu zbiera mi się na płacz. Zabroniłam Peecie nazywać się „skarbem”, bo twierdziłam, że to przezwisko nie denerwuje mnie tylko wtedy, kiedy Haymitch go używa, ale teraz kiedy zapewne już nigdy więcej go nie usłyszę... – Myślę, że już możesz nazywać mnie „skarbem”... Jeśli chcesz. – mamroczę w wymiętą koszulkę Peety. Mój głos się łamię. Cudem unikam wybuchu płaczu. Przygryzam tylko dolną wargę i zaciskam powieki.
- Jeśli tylko sobie tego życzysz. – Zapewnia. Czuję, że zaraz mogę odpłynąć... Peeta to zauważa. – Spałaś dziś w ogóle? – pyta. Kręcę głową. Całą noc spędziłam gapiąc się w ogień i rozmawiając z Galem o tym co się stało. Odsuwa mnie od siebie i spogląda mi w oczy z dezaprobatą. – Nie powinienem był dawać ci iść... – szepczę sam do siebie. A jednak zauważył. Zauważył od razu.
- A może ty sam jesteś w stanie szczerze mnie zapewnić, że przespałeś w nocy chociaż godzinę? – warczę na niego. Spuszcza wzrok i nie odpowiada. Wzdycham. – No więc właśnie... – odwracam się i wręcz biegnę po schodach na piętro. Wpadam do łazienki, ściągam ubrania i niechętnie wpełzam pod prysznic. Zostaję tam długo, gdyż jestem tak zmęczona, że nawet nie chcę mi się wycierać, ubierać i kłaść... Wykonuję jednak te wszystkie czynności. Słońce kończy już swoją pobudkę. Zasłaniam okno białymi zasłonami, a przed zaśnięciem upewniam się, że okno jest otwarte. Wpełzam pod kołdrę i już mam zamiar wygodnie się ułożyć, kiedy drzwi sypialni się uchylają. Wchodzi do pokoju niosąc za sobą znajomy zapach od którego ślina napływa mi do ust. Uświadamiam sobie, jak bardzo jestem głodna.
- Obudziłem cię? – pyta zmartwiony. Kręcę głową. Uśmiecha się blado. Czuję, jak od tego delikatnego uśmiechu, którym mnie obdarował po moim ciele rozprzestrzenia się przyjemne ciepło. – Jesteś głodna? Przyniosłem ci trochę twoich ulubionych bułek. – uśmiecha się życzliwie.
- Bardzo... – przyznaję z niechęcią. Ocieram wierzchem dłoni ślinę spływającą mi po brodzie. Podchodzi do mnie powoli i stawia tackę z talerzem z trzema bułkami z serem i szklanką wody na stoliku nocnym. – Dziękuję. - Wciągam łapczywie przepyszny aromat przypieczonej skórki i sięgam po pierwszą. Peeta przysiada na skraju łóżka i przygląda mi się uważnie. Pochłaniam dwie bułki i całą szklankę wody, kiedy to zauważam. – Co? – pytam lekko zażenowana z pełnymi ustami.
- Nic, nic. Po prostu... Lubię patrzeć, jak jesz. – przyznaję. Spuszczam wzrok i lekko się uśmiecham.
- Bo nie patrzę wtedy spode łba? – rozbawiam go tym pytaniem.
- Też.
- Specjalnie dla mnie teraz zabrałeś się za pieczenie?
- A dlaczego nie? I tak nie mam nic do roboty do drugiej... – mówi.
- Nie jesteś głodny? – Kręci głową. Ignoruję jego niemą odpowiedź i sięgam po ostatnią bułkę po czym wpycham mu ją do rąk. Patrzy na nią z niesmakiem. – Nie pójdę spać dopóki nie zjesz całej. A jeśli będziesz niegrzeczny, to każę ci nawet okruszki z podłogi zbierać. – mówię przekonana swoją przewagą.
- Co za szantaż! – protestuję z krzywym uśmieszkiem.
- Możliwe. – półszepczę śmiertelnie poważna. Wywraca oczami, ale odrywa kawałek i wkłada go do ust. Mrużę i czy i uważnie wpatruje się w coraz mniejszy kawałek pachnącego pieczywa. I tak kawałek po kawałku, aż przełyka ostatni z nich. – Proszę. A teraz... prześpij się. Ok? – potakuję. Spuszcza wzrok. - Wolałabyś, żebym spał gdzie indziej? – marszczę czoło skonsternowana.
- Nie. Zostań. – prawie jęczę. Kiwa głową i na jego twarzy wykwita ciepły uśmiech. Wspina się na miejsce obok mnie i układa się wygodnie po czym obejmuje mnie jedną ręką w pasie i całuję w czoło.
- Już dobrze. – szepczę mi do ucha. – Zdrzemnij się, ko... skarbie. – obejmuje mnie mocniej. – Obudzę cię... kiedy będzie czas.
Idziemy przytuleni do siebie. Wokół nas słychać ogłuszającą ciszę i ani szum drzew... ani odgłos zamykanych drzwi się przez nią nie przebija. W mojej głowie ciągle pobrzmiewa szorująca łopata. Szur... Szur... Szur... A przed oczami ciągle widzę zwłoki opatulone w biały materiał wolno spuszczane w dół... Kiedy Haymitcha pochłaniał mrok i na dobre znikał z tego świata.Wciągam głośno powietrze i mentalnie zamieniam się w gąsienice, która powoli plecie wokół siebie osłonę, która uratuję ją od zła tego świata - podczas gdy ona przeobrazi się w motyla.
I tak idę... Bez cienia uśmiechu na twarzy i z prawie martwym wzrokiem wbitym w odległą przestrzeń, której nawet nie widzę. Podróż ta – z łąki do wioski dłuży mi się w nieskończoność. Po prostu nie ma końca. Cała ta męczarnia nie ma końca.
- Jak myślisz... Co się teraz z nim dzieje...? Z nimi wszystkimi? – półszepczę mój mąż. Trwa to dłuższą chwilę zanim odpowiadam.
- Na pewno nie biega teraz boso po chmurkach, jeśli o to pytasz. – Odpowiadam lekko kąśliwie. Ma w sobie wystarczająco dużo przyzwoitości, żeby się nie roześmiać.
- Nie do końca o to pytałem. Wierzysz, że tam... Gdzie są oni wszyscy... Coś jest? – Pyta z lekką nadzieją. Odpowiadam szczerze.
- Może. Dopóki żyjemy nigdy się tego nie dowiemy. A ty?
- Tak szczerze, to zastanawiałem się nad tym setki razy... ale nie potrafię określić czy w coś wierze czy nie. Miejmy nadzieje, że czeka nas spotkanie ze wszystkimi zmarłymi, ale bądźmy też przygotowani na to, że nie. – Wzdycha, kiedy kończy.
- Najlepiej w ogóle o tym nie myśleć i zignorować myśl przyszłości. Znaczy... tej nad którą nie mamy kontroli. – stwierdzam. Kiwa głową.
- „Wtedy Greg kopnął w magiczny garnek z zagniewaną miną i wykrzyczał. „Oddaj mi wszystkie moje cukierki! I wszystkie krówki Bałwanka! I ciasto pani Tuddle!”. Garnek zarechotał złośliwie i dokrzyczał. „Nie mam twoich cukierków. Ani krówek Bałwanka czy ciasta pani Tuddle. Sam wszystko zjadłeś!”. Grek tupnął głośno. Był cały czerwony ze złości.” – czyta Peeta ze śmiesznym głosem. Z uśmiechem rejestruje, że głowa Lot opada na bok. Peeta jak gdyby nigdy nic czyta dalej. Uwielbia jej czytać. Muszę szturchnąć go w ramię, żeby się zorientował, że jego wierny słuchacz głęboko śpi. Peeta spogląda na nią po czym z uśmiechem zamyka książkę i wstaje z podłogi, żeby odłożyć ją na półkę. Ja w tym czasie, kiedy tak leżę obok niej, delikatnie głaszczę jej piękne loczki. Mój mąż pochyla się nad nią i całuje delikatnie czubek głowy. Wyciąga do mnie rękę i pomaga mi wstać nie budząc jej. Chwytam go za rękę i wychodzimy z dziecięcego pokoiku.
Na dole zastajemy taki sam miły harmider, jaki tu zostawiliśmy. Posy składa razem z Willem i Sorrelem model odrzutowca, który Will dostał w prezencie na swoje urodziny, ale uparł się, żeby zaczekać, aż Pos wróci od swoich przyszywanych rodziców z jedynki i złożyć go razem z nią. Więc teraz tak siedzą – oparci plecami o kanapę, we trójkę siedząc na podłodze i lustrując instrukcję i jakieś trzy tuziny najróżniejszych kawałków. Mama, Johanna, Levi i Annie siedzą przy stole i rozmawiają. Dołączamy do nich. Siadamy między Johanną i mamą.
- Jak tam kruszynka? – pyta z uśmiechem mama.
- Zasnęła, ale znowu nie chciała puścić chociaż jednego z nas. – wzdycham. – Trzeba będzie niedługo na prawdę nauczyć ją spania samej.
- Ta... Szkoda tylko, że wy i tak znowu przez jakiś czas nie będziecie dobrze spali. – Mówi Johanna z tym jej krzywym uśmieszkiem.
- Przynajmniej Sylvia znowu rozpoczyna szkołę, to będę cię tu przyciągała. Będziesz mi pomagała czyli; prała, sprzątała... – Johanna mi przerywa.
- A od czego masz męża, co?- Wybuchamy śmiechem.
- Pomoże ci. – śmieje się.
- Ej! Ja tu ciągle jestem. – Peeta odzywa się naglę, ale ledwo go słyszę, bo wszyscy się śmieją.
- No, skarbie... W końcu przestaniesz narzekać na bałagan u nas w domu i może zaczniesz narzekać na bałagan u Mellarków. – Levi prawie się krztusi.
- Ha, ha, ha. W takim razie wszystkie obowiązki spadną na ciebie. – Odgryza się Johanna.
- Przecież tylko żartują. – Śmieje się Annie. Mama wyciąga rękę i kładzie ją na moim zaokrąglonym brzuchu.
- A jak mój drugi wnuk?
-Jak na razie grzeczny.

Otwieram oczy. Pocieram prawe oko wierzchem dłoni i unoszę się do pozycji siedzącej. Jest noc, ale nie jestem w stanie określić, która godzina. Peeta leży u mojego boku z jedną ręką pod głowa, a drugą na moim biodrze. Nagle się budzi.
-Wszystko Ok? –pyta zaspany. Ma przymrożone oczy.
- Tak, tak... Miałam tylko dziwny sen. – tłumaczę.
- Koszmar?
- Nie. Po prostu sen. – uspokajam go. Tylko sen...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.