Poniedziałek 17 listopada
Godzina 13:37
27 i pół godziny od wyjazdu Peety.
70 godzin i trzy minuty do jego powrotu.
Haymich
kładzie rękę na oparciu krzesła Effie, podczas gdy ona trajkocze z kimś
przez telefon. Jej piskliwy , kapitoliński ton, to dla mnie tortury.
Jest on tak inny od tego, którego używa na co dzień. Ten jest taki...
taki... nieprzyjemny. Zaczynają od niego boleć uszy a bębenki pulsować.
Jestem poirytowana, niewyspana i zaniepokojona.
Przede wszystkim
jestem jednak przewrażliwiona i mogę się do tego przyznać. Nie dostałam
jeszcze listu od Peety, chociaż obiecał szybko napisać. Chyba obydwoje
mamy różne poglądy na to, co oznacza słowo "szybko". Tak, jestem
przewrażliwiona. Tak bardzo mi go brakuje...
Noc spędziłam sama,
co oznaczało dla mnie trzy pobudki. Około trzeciej nad ranem, dałam
sobie spokój z próbami spokojnego spędzenia nocy. Każde kolejne
zaśnięcie, oznaczało nowy, gorszy koszmar. Nie jestem w stanie zliczyć,
ile razy widziałam torturowanego Peetę, ile razy moja siostra zamieniała
się w proch i ile ludzi zabiłam, chcąc im pomóc. Nie zliczę też ile
razy czułam fizyczny ból w okolicach żeber. Zupełnie, jakby rana
postrzałowa z dwójki, po której została brzydka blizna, ponownie się
otworzyła. Tonęłam we własnej krwi. Najgorsze było jednak to, że nie
tylko ja. Pamiętam dobrze sen, po którym dałam sobie spokój ze spaniem.
Biegłam przez budynki. Nie wiem jakie i nie wiem gdzie. Nie wiem nawet
dlaczego. Wiem tyle, że płuca już nie wyrabiały,a serce pracowało,
najszybciej jak mogło. Skręcałam w kolejne ulice, mijając martwe ciała
nieznajomych dla mnie osób. Kończyny bolały, ale były niczym, w
porównaniu do bólu bijącego z miejsca, gdzie zostałam postrzelona przez
snajpera w dwójce. Kiedy się potykałam, i upadłam na ziemię... nie
próbowałam wstać. Oparłam się spodami dłoni o zimny, chropowaty beton i
splunęłam na niego krwią. Dyszałam, zupełnie jakbym przebiegła maraton. A
może tak było?
Usłyszałam głośny i przenikliwy wrzask. Moje imię.
Podniosłam wzrok, i zobaczyłam Peetę, siłującego się z trzyosobową grupą
strażników pokoju. Krzyczał moje imię. Miał rozciętą wargę i
zakrwawione czoło. Chciałam do niego podejść... ale wtedy... jeden ze
strażników wycelował we mnie bronią i strzelił... a moja głowa,
bezwładnie opadła na beton.
Nie mogłam się ruszyć. Nie czułam już
chłodu, ale widziałam, i słyszałam. Widziałam żołnierskie, masywne buty
człowieka,padającego przy mnie na kolana. Poniósł moją głowę i tym samym
pozwolił mi siebie zboczyć. Piękna, łagodna twarz, byłą przesiąknięta
bólem. Gorszym od wszystkich innych. Najgorszym bólem na świecie. Blond
włosy były pozlepiane w stronki i opadały na jego czoło, mokre od potu.
Jego usta były wykrzywione w grymasie, podobnym do uśmiechu. Lekko
rozwarte i rozciągnięte tak mocno, że aż wargi mu pobladły. Miał
zaciśnięte oczy, a z nich kapały łzy. Kapały na mój policzek i na szyję.
Słyszałam jego szloch. Tak zdesperowany i załamany... a ja nie mogłam
nic zrobić. W końcu byłam martwa.
Chłopach przycisnął moje ciało do piersi. Czułam, jak trzęsie się od szlochu. Wszystko to czułam.
W
pewnym momencie poczułam, jak mnie całuje w czoło. Potem moja głowa
znowu opadła a chodnik, gwarantując mi idealny widok na to... co się
działo. Peeta wstał... wyciągnął zza pasa pistolet o niedużych
rozmiarach... i wycelował lufą... w swoją głowę.
Wzdrygam się.
Wspominanie koszmarów, to jedna z rzeczy, o których Peeta błagał, żebym
nie myślała. W głowie rozbrzmiewa mi głos...
-Nie potrafisz słuchać poleceń...
To prawda. Moja słaba strona. Nie potrafię słuchać poleceń.
Haymich
wstaje i wychodzi. Zgaduje, że piski jego dziewczyny, tak ja u mnie
powodują migrenę. Powtarzam jego czynność, ale zamiast tego idę do
siebie.
Wchodząc na werandę, zauważam drobnego chłopaka o śniadej
skórze i rudych włosach. Zapewne nie jest urodzony w dwunastce. Jest
ubrany na biało i wkłada coś do każdej ze skrzynek, zasiedlonych domów w
wiosce zwycięzców. Zatrzymuje się przy skrzynce naszego domu, do której
przed chwilą wrzucił pęk białych kopert. Otworzyłam ją kluczem i je
wyciągnęłam.
Po wejściu do domu ściągnęłam buty chcąc zachować
pozory i wmówić sobie, że dam sobie radę i, że jestem całkiem normalna.
Mimo iż najchętniej rozerwałabym wszystkie koperty na raz, to zmuszam
się do spokojnego chodu.
Kładę koperty na stole i odwieszam kurtkę
ojca, po czym przeglądam listy. Sześć kopert. Cztery są zaadresowane dla
Peety, ponieważ oficjalnie zamieszkuje tutaj sam. Dwie ostatnie, do
mnie.
Pierwsza z nich, to list od mamy. Zanim spoglądam na drugą, postanawiam go przeczytać. Rozrywam papier i rozkładam list.
16 listopada, Dystrykt 4
Katniss.
Jak się
trzymasz, słonko? Epidemia w czwórce, to okropność. Przypadłości ludzi
dookoła są przerażające i obawiam się, że większość z zarażonych umrze.
Równa się to z porażką medyczną.
Już jedna dziesiąta dystryktu umarła. To ponad 3 000 ludzi! To straszne...
Podobno choroba jest pod kontrolą i mam nadziej, że pozwolą mi stąd wyjechać szybko...
Przykro
mi, kochanie. Z powodu Peety. Dasz się rade. Wierze w ciebie.
Pracowałam przez parę tygodni w szpitalu Jeffersona. Nie masz się co
martwić. Drugi najlepszy szpital w Panem zaraz po tym w którym leżałaś
przez dwa tygodnie.
Odpisz mi proszę.
Czekam, mama.
Najkrótszy
list w historii listów od mamy. Bez jakichkolwiek myśli spoglądam na
następną kopertę i przechodzi mnie ciepły dreszcz, bo rozpoznaje pismo
na kopercie.
Kapitol, 16 listopada
Kochanie.
Od
trzech godzin jestem na miejscu i już mam go dosyć. Wszystko jest
takie... sterylne, czyste i sztuczne. Badania badania i badania. Trzy
głupie godziny i zdążyli mi streścić już cały program badań na kolejne
dwa dni. Nie zapowiadają się przyjemnie. Parę prześwietleń i innych nie
zrozumiałych dla mnie... -czytanie przerywa mi dzwonek. Przeklinam w duchu tego co mi przerywa i odkładam list ze starannym pismem, na bok.
Za drzwiami stoi Levi. Uśmiecha się do mnie promiennie.
-Hej, Katniss! -mówi.
-O! Siemasz Levi. Co cię sprawa..., albo wiesz co? Nie odpowiadaj. -mówię szybko. Pokazuje gestem żeby wszedł do środka.
Levi rozgląda się dookoła i kiwa głową z aprobatą.
-No, no... Postarali się, skurczybyki. Dobrych mają architektów, to trzeba im przyznać. -zauważa.
-To
dom Peety. Mój jest po drugiej stronie ulicy. Aktualnie mieszka w nim
Johanna i Annie. -przyznaje. Podchodzę do niego i staje u jego boku.
Spogląda na mnie ze zmarszczonym czołem.
-Annie i Johanna? Aaa... Tamte zwyciężczynie... Nie wiedziałem, że tu są. Tak się składa...
-Ze
to Haymich Abernathy się z tobą skontaktował i poprosił cię o pomoc
przy pilnowaniu, żebym nie popadła w depresje. -kończę za niego i
przechodzę do kuchni. Levi się śmieje.
-Bardzo przekonujące. Hmm... Mniej więcej tak to ujął. - parskam śmiechem.
-Przynajmniej
jesteś szczery. Oni od dwudziestu paru godzin mnie -zaczynam naśladować
głos Johanny. Gardłowy i pomrukujący. - przekonują, że nie mają
ustanowionego absolutnie żadnego paktu. -Levi wybucha śmiechem.
Przyłączam się do niego. -Na jak długo zabawiłeś?
-Moja siostra wraca za godzinę ze szkoły, więc raczej krótko. -uśmiecha się krzywo.
- Jak ma na imię? -pytam, bo wyczuwam okazję do rozpoczęcia rozmowy.
-Ma
na imię Victorie, ale mówię na nią Vi. Ma s zesnaścielat i jest
najmłodsza z rodzeństwa. Ma brązowe włosy, szarozielone oczy i
przesłodkie dołeczki. -śmieje się. Kiwam głową.
-Masz jeszcze brata?
-Tak.
Kasper. Jest starszym o trzydzieści cztery minuty, bliźniakiem Vi. Są
idealnymi kopiami siebie. Tylko, że mają różne płci.
Uśmiecham się
do niego. Spoglądam za okno na wzgórza za którymi rozciąga się północne
wejście do kopalni dwunastki. Podchodzę do niego i opieram się dłońmi o
parapet. Ja mogę mówić o swoim rodzeństwu, tylko w czasie przeszłym.
Rozmowa
się klei. Godzina szybko mija i w końcu zostaje sama. Levi poprawił mi
humor, ale zaraz oszaleje, jeśli nie przeczytam tego listu. Ponownie
rozkładam kartkę i czytam.
...badań, które mają coś tam
pokazać. Eh... Ale tu nudno. Od pierwszej chwili to wiedziałem. Leżę na
sali sam i jestem przyczepiony do jakiegoś urządzenia, które coś tam
sprawdza... Nic nie rozumiem. Gadają medycznym językiem i ledwo co się
połapuje w tym co się dzieje. Od godziny jestem sam.
Małe pytanie... Jak ty mogłaś leżeć w tej koszmarnej piżamie? Ten plastik wszędzie się wpija! -chichoczę .
Jakoś się trzymam, chociaż wiem, że łatwiej by mi było mieć cię obok. Ech... Że też nawet telefony komórkowe są tu zabronione...
Wiele bym dał, żeby usłyszeć twój głos... Wiele.
Jak sobie radzisz? Mam nadzieje, że wszystko dobrze. Odpisz mi szybko, proszę. Bardzo to dla mnie ważne.
Kocham cię nad życie i wkrótce wracam.
Kocham cię
Peeta
PS: Kocham cię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.