czwartek, 19 lutego 2015

71. Post Scriptum

Poniedziałek 17 listopada
Godzina 13:37
27 i pół godziny od wyjazdu Peety.
70 godzin i trzy minuty do jego powrotu.

Haymich kładzie rękę na oparciu krzesła Effie, podczas gdy ona trajkocze z kimś przez telefon. Jej piskliwy , kapitoliński ton, to dla mnie tortury. Jest on tak inny od tego, którego używa na co dzień. Ten jest taki... taki... nieprzyjemny. Zaczynają od niego boleć uszy a bębenki pulsować. Jestem poirytowana, niewyspana i zaniepokojona.
Przede wszystkim jestem jednak przewrażliwiona i mogę się do tego przyznać. Nie dostałam jeszcze listu od Peety, chociaż obiecał szybko napisać. Chyba obydwoje mamy różne poglądy na to, co oznacza słowo "szybko". Tak, jestem przewrażliwiona. Tak bardzo mi go brakuje...

Noc spędziłam sama, co oznaczało dla mnie trzy pobudki. Około trzeciej nad ranem, dałam sobie spokój z próbami spokojnego spędzenia nocy. Każde kolejne zaśnięcie, oznaczało nowy, gorszy koszmar. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy widziałam torturowanego Peetę, ile razy moja siostra zamieniała się w proch i ile ludzi zabiłam, chcąc im pomóc. Nie zliczę też ile razy czułam fizyczny ból w okolicach żeber. Zupełnie, jakby rana postrzałowa z dwójki, po której została brzydka blizna, ponownie się otworzyła. Tonęłam we własnej krwi. Najgorsze było jednak to, że nie tylko ja. Pamiętam dobrze sen, po którym dałam sobie spokój ze spaniem.
Biegłam przez budynki. Nie wiem jakie i nie wiem gdzie. Nie wiem nawet dlaczego. Wiem tyle, że płuca już nie wyrabiały,a serce pracowało, najszybciej jak mogło. Skręcałam w kolejne ulice, mijając martwe ciała nieznajomych dla mnie osób. Kończyny bolały, ale były niczym, w porównaniu do bólu bijącego z miejsca, gdzie zostałam postrzelona przez snajpera w dwójce. Kiedy się potykałam, i upadłam na ziemię... nie próbowałam wstać. Oparłam się spodami dłoni o zimny, chropowaty beton i splunęłam na niego krwią. Dyszałam, zupełnie jakbym przebiegła maraton. A może tak było?
Usłyszałam głośny i przenikliwy wrzask. Moje imię. Podniosłam wzrok, i zobaczyłam Peetę, siłującego się z trzyosobową grupą strażników pokoju. Krzyczał moje imię. Miał rozciętą wargę i zakrwawione czoło. Chciałam do niego podejść... ale wtedy... jeden ze strażników wycelował we mnie bronią i strzelił... a moja głowa, bezwładnie opadła na beton.
Nie mogłam się ruszyć. Nie czułam już chłodu, ale widziałam, i słyszałam. Widziałam żołnierskie, masywne buty człowieka,padającego przy mnie na kolana. Poniósł moją głowę i tym samym pozwolił mi siebie zboczyć. Piękna, łagodna twarz, byłą przesiąknięta bólem. Gorszym od wszystkich innych. Najgorszym bólem na świecie. Blond włosy były pozlepiane w stronki i opadały na jego czoło, mokre od potu. Jego usta były wykrzywione w grymasie, podobnym do uśmiechu. Lekko rozwarte i rozciągnięte tak mocno, że aż wargi mu pobladły. Miał zaciśnięte oczy, a z nich kapały łzy. Kapały na mój policzek i na szyję. Słyszałam jego szloch. Tak zdesperowany i załamany... a ja nie mogłam nic zrobić. W końcu byłam martwa.
Chłopach przycisnął moje ciało do piersi. Czułam, jak trzęsie się od szlochu. Wszystko to czułam.
W pewnym momencie poczułam, jak mnie całuje w czoło. Potem moja głowa znowu opadła a chodnik, gwarantując mi idealny widok na to... co się działo. Peeta wstał... wyciągnął zza pasa pistolet o niedużych rozmiarach... i wycelował lufą... w swoją głowę.

Wzdrygam się. Wspominanie koszmarów, to jedna z rzeczy, o których Peeta błagał, żebym nie myślała. W głowie rozbrzmiewa mi głos...
-Nie potrafisz słuchać poleceń...
To prawda. Moja słaba strona. Nie potrafię słuchać poleceń.
Haymich wstaje i wychodzi. Zgaduje, że piski jego dziewczyny, tak ja u mnie powodują migrenę. Powtarzam jego czynność, ale zamiast tego idę do siebie.
Wchodząc na werandę, zauważam drobnego chłopaka o śniadej skórze i rudych włosach. Zapewne nie jest urodzony w dwunastce. Jest ubrany na biało i wkłada coś do każdej ze skrzynek, zasiedlonych domów w wiosce zwycięzców. Zatrzymuje się przy skrzynce naszego domu, do której przed chwilą wrzucił pęk białych kopert. Otworzyłam ją kluczem i je wyciągnęłam.
Po wejściu do domu ściągnęłam buty chcąc zachować pozory i wmówić sobie, że dam sobie radę i, że jestem całkiem normalna. Mimo iż najchętniej rozerwałabym wszystkie koperty na raz, to zmuszam się do spokojnego chodu.
Kładę koperty na stole i odwieszam kurtkę ojca, po czym przeglądam listy. Sześć kopert. Cztery są zaadresowane dla Peety, ponieważ oficjalnie zamieszkuje tutaj sam. Dwie ostatnie, do mnie.
Pierwsza z nich, to list od mamy. Zanim spoglądam na drugą, postanawiam go przeczytać. Rozrywam papier i rozkładam list.
16 listopada, Dystrykt 4
Katniss.
Jak się trzymasz, słonko? Epidemia w czwórce, to okropność. Przypadłości ludzi dookoła są przerażające i obawiam się, że większość z zarażonych umrze. Równa się to z porażką medyczną.
Już jedna dziesiąta dystryktu umarła. To ponad 3 000 ludzi! To straszne...
Podobno choroba jest pod kontrolą i mam nadziej, że pozwolą mi stąd wyjechać szybko...
Przykro mi, kochanie. Z powodu Peety. Dasz się rade. Wierze w ciebie. Pracowałam przez parę tygodni w szpitalu Jeffersona. Nie masz się co martwić. Drugi najlepszy szpital w Panem zaraz po tym w którym leżałaś przez dwa tygodnie.
Odpisz mi proszę.
Czekam, mama.

Najkrótszy list w historii listów od mamy. Bez jakichkolwiek myśli spoglądam na następną kopertę i przechodzi mnie ciepły dreszcz, bo rozpoznaje pismo na kopercie.

Kapitol, 16 listopada

Kochanie.
Od trzech godzin jestem na miejscu i już mam go dosyć. Wszystko jest takie... sterylne, czyste i sztuczne. Badania badania i badania. Trzy głupie godziny i zdążyli mi streścić już cały program badań na kolejne dwa dni. Nie zapowiadają się przyjemnie. Parę prześwietleń i innych nie zrozumiałych dla mnie... -czytanie przerywa mi dzwonek. Przeklinam w duchu tego co mi przerywa i odkładam list ze starannym pismem, na bok.
Za drzwiami stoi Levi. Uśmiecha się do mnie promiennie.
-Hej, Katniss! -mówi.
-O! Siemasz Levi. Co cię sprawa..., albo wiesz co? Nie odpowiadaj. -mówię szybko. Pokazuje gestem żeby wszedł do środka.
Levi rozgląda się dookoła i kiwa głową z aprobatą.
-No, no... Postarali się, skurczybyki. Dobrych mają architektów, to trzeba im przyznać. -zauważa.
-To dom Peety. Mój jest po drugiej stronie ulicy. Aktualnie mieszka w nim Johanna i Annie. -przyznaje. Podchodzę do niego i staje u jego boku. Spogląda na mnie ze zmarszczonym czołem.
-Annie i Johanna? Aaa... Tamte zwyciężczynie... Nie wiedziałem, że tu są. Tak się składa...
-Ze to Haymich Abernathy się z tobą skontaktował i poprosił cię o pomoc przy pilnowaniu, żebym nie popadła w depresje. -kończę za niego i przechodzę do kuchni. Levi się śmieje.
-Bardzo przekonujące. Hmm... Mniej więcej tak to ujął. - parskam śmiechem.
-Przynajmniej jesteś szczery. Oni od dwudziestu paru godzin mnie -zaczynam naśladować głos Johanny. Gardłowy i pomrukujący. - przekonują, że nie mają ustanowionego absolutnie żadnego paktu. -Levi wybucha śmiechem. Przyłączam się do niego. -Na jak długo zabawiłeś?
-Moja siostra wraca za godzinę ze szkoły, więc raczej krótko. -uśmiecha się krzywo.
- Jak ma na imię? -pytam, bo wyczuwam okazję do rozpoczęcia rozmowy.
-Ma na imię Victorie, ale mówię na nią Vi. Ma s zesnaścielat i jest najmłodsza z rodzeństwa. Ma brązowe włosy, szarozielone oczy i przesłodkie dołeczki. -śmieje się. Kiwam głową.
-Masz jeszcze brata?
-Tak. Kasper. Jest starszym o trzydzieści cztery minuty, bliźniakiem Vi. Są idealnymi kopiami siebie. Tylko, że mają różne płci.
Uśmiecham się do niego. Spoglądam za okno na wzgórza za którymi rozciąga się północne wejście do kopalni dwunastki. Podchodzę do niego i opieram się dłońmi o parapet. Ja mogę mówić o swoim rodzeństwu, tylko w czasie przeszłym.

Rozmowa się klei. Godzina szybko mija i w końcu zostaje sama. Levi poprawił mi humor, ale zaraz oszaleje, jeśli nie przeczytam tego listu. Ponownie rozkładam kartkę i czytam.

...badań, które mają coś tam pokazać. Eh... Ale tu nudno. Od pierwszej chwili to wiedziałem. Leżę na sali sam i jestem przyczepiony do jakiegoś urządzenia, które coś tam sprawdza... Nic nie rozumiem. Gadają medycznym językiem i ledwo co się połapuje w tym co się dzieje. Od godziny jestem sam.
Małe pytanie... Jak ty mogłaś leżeć w tej koszmarnej piżamie? Ten plastik wszędzie się wpija! -chichoczę .
Jakoś się trzymam, chociaż wiem, że łatwiej by mi było mieć cię obok. Ech... Że też nawet telefony komórkowe są tu zabronione...
Wiele bym dał, żeby usłyszeć twój głos... Wiele.
Jak sobie radzisz? Mam nadzieje, że wszystko dobrze. Odpisz mi szybko, proszę. Bardzo to dla mnie ważne.

Kocham cię nad życie i wkrótce wracam.
Kocham cię
Peeta

PS: Kocham cię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.