Patrze w lustro niezadowolona. Moje nowe stylistki, Clee
i Haven zostały poproszone przez Effie, aby to one uszykowały mnie na
dzisiejszą uroczystość. Nie podoba mi się wybrana sukienka. Wczoraj
wieczorem Trinkett zadzwoniła do mnie i wręcz błagała, żebym została jej jedyną druhną, bo jej koleżanka się rozchorowała.
Stawiałam opór. Błagałam, żeby znalazła kogoś innego. Bezskutecznie.
Sukienka
jest obrzydliwa. Jest różowa, do połowy ud i cała okryta cekinami. Nie
byłoby aż tak źle, gdyby nie bufiaste rękawy wielkości piłek plażowych,
które widziałam parę razy na plaży w czwórce, i koronka na końcach
rękawów i w biuście... ze światełkami. Dekolt jest tak ogromny, że
zaczyna mi się kręcić w głowie. Całość wykańcza ogromny kapelusz tego
samego koloru ze sztucznymi kwiatami, otoczonymi poliestrową wstążką.
Koszmar.
Jest
źle... Oj, bardzo źle. Nie chcę być druhną Effie. Może i rzeczywiście
coś tam względem niej czuje. W końcu szczerze żałowała, że nie możemy
oboje wrócić z drugich igrzysk, ale w głębi duszy to tylko kolejna,
rozkapryszona Kapitolińska Diva. Nienawidzę kpitolińczyków.
Nawet po wojnie są puści. Tyle ludzi straciło mieszkanie podczas wojny,
ale większość ze szczęściarzy, którzy wyszli z tego bagna, cały czas
mając dach nad głową, wcale się tym nie przejęli. Ludzi zostali
porozsyłani do dystryktów.
Kapitol wydaje mi się teraz nudny.
Większość to jeszcze ruiny. W końcu to miasto jest ogromne. Prawie wcale
nie ma tu drzew, skał, kwiatów czy fontann. Wszędzie widać beton,
szkło, drewno i metal. Szarość dystryktów przelała się na to miasto, na
którego widok, kiedyś przyklejałam nos do szyby.
Przecieram oczy. Haven bije mnie po dłoniach.
-Nie
rozmazuj! Nawet nie wiesz, ile czasu zajęło nam odpowiednie nałożenie
cieni do powiek i sztucznych rzęs. -piszczy. Od jej głosu można dostać
migreny. Jest tak piskliwy, że nie da się wdawać z nią w dłuższe
dyskusje bez ryzykowania swojego słuchu.
-Właśnie, że wiem. Od trzech
godzin mnie męczycie. AGH! Gdybyście przynajmniej nie gadały tyle o
ciuchach, to może nie byłabym taka markotna. -warczę. Moja cierpliwość
już dawno została wyczerpana. Ich paplanina nie daje mi spokoju. Flavius,
Venia i Octavia przynajmniej tak nie piszczeli. Do nich szło się
przyzwyczaić. W końcu efekty ich pracy były niesamowite. Efekty pracy Clee i Haven są w każdym możliwym punkcie niezadowalające.
Czuje
się fatalnie. Jestem zmęczona, zła, poirytowana i jeszcze mam
świadomość tego, jak strasznie się prezentuje. Niby to mnie nie
obchodzi, ale odkąd zaczęłam się spotykać z Peetą nie chcę robić z siebie siódmego nieszczęścia. Właśnie tak się czuje.
-Gotowe. Jak ci się podoba? -pyta Clee. Prycham.
-Szczerze? -pytam kąśliwie.
-W 100%. -odpowiada Clee. Biorę głęboki wdech. Przez chwilę chcę je pochwalić, ale zdaje sobie sprawę, że nie mogę. Bądź szczera. Szczera...
-Obrzydliwie. -wypalam. -Wyglądam jak typowy kapitolińczyk
sprzed wojny. Te światełka... Ten krój... i rękawy... A do tego
kapelusz... -zwierzam się. Ku mojemu zdziwieniu obje, oddychają z ulgą.
-Na szczęście! Wyglądasz okropnie. Ta sukienka w ogóle nie jest w twoim stylu. -zapewnia Haven.
-Już myślałyśmy, że masz taki fatalny gust jak pni Trinkett i, że chcesz zrobić z siebie pośmiewisko na oczach jednej czwartej Kapitolu. -obrusza się Clee. -Od razu zadzwonię do panny Trinkett i oznajmię, że to nie sukienka dla ciebie.
Katniss Everdeeen
przejmuje się wyglądem. Nowość. Nigdy nie chciałam jednak bawić się w
pajaca i tak, też, zostało. Wybrałam dla siebie czarną, asymetryczną
sukienkę bez ramiączek. Jedwabny matowy ryps w kolorze głębokiej czerni
podkreśla dokładnie mój biust, wcięcie w talii i biodra, kończąc się
kilka centymetrów nad kolanami. Prostą sukienkę zupełnie odmienia
nałożona na nią koronka, stworzona jakby ze splecionych, lekko
połyskujących, kwiatów i liści. Delikatna gipiura zmniejsza dekolt,
wykańczając go subtelnym półokrągłym wzorem. Podobnie wykończony jest
dół tej niemal minimalistycznej małej czarnej. Niemal- bo czarny rysunek
koronki, który na ciemnym jedwabiu jest raczej akcentem niż wyrazistym
wzorem, na moim jasnym ciele - mojej
prawej ręce i części dekoltu- odznacza się bardzo wyraźnie, silnie
przyciągając wzrok do moich ramion. Z daleka cienka koronka stwarza
nawet wrażenie, jakby rękaw był namalowanym na skórze tatuażem, a nie
zwykłym splotem gładkich nici...
Uwielbiam ją.
Makijaż został
całkowicie zmyty i nałożony od początku. Czarne i brązowe cienie są
idealnie ze sobą pomieszane. Długie, wyraziste, czarne rzęsy powiększają
moje oczy, a lekko brązowawa szminka nie rzuca się w oczy, lecz
podkreśla moje usta.
Świetnie. A jednak moje stylistki nie są aż takie złe.
Jestem
gotowa, więc odsyłają mnie do pokoju, w którym przygotowuje się panna
młoda. To będzie nasze pierwsze spotkanie od wielu miesięcy. Delikatnie
stukam w drzwi i kiedy słyszę pozwolenie, naciskam klamkę.
Pierwsze
co rzuca się w oczy, jest Effie. Właściwie to jej sukienka. Effie
odwraca się do mnie i promiennie uśmiecha. Jest w przedziwnej sukience o
barwie, którą ciężko znaleźć w naturze, gdzieś pomiędzy różem a
brzoskwinią. Górę stanowi zwykły matowy top, lekko zmarszczony na
brzuchu. Tak naprawdę to po prostu koszulka na szerokich ramiączkach, z
kolorową, błyszczącą cekinami i brokatem aplikacją z przodu. Nie wiem co
ona przedstawia - chyba są tam
jakieś motyle, liście, a z daleka całość przypomina... żabę. Chichoczę
cicho z absurdalnego skojarzenia... Rękawy stanowi siatka, oplatająca
delikatnie jej ramiona, do której przyczepiony jest lekki tiul. Wygląda,
jakby ręce były zanurzone w jakiejś różowej mgiełce, tym bardziej że
pomiędzy warstwy tiulu wdzierają promienie światła, łamiąc się pomiędzy
materiałem, wzmacniając złudzenie nierealności tych rękawów. Spódnica
kończy się dokładnie równo z kolanami, co, zaskakująco, skraca lekko jej
nogi. Przypomina olbrzymią, rozkładaną z wachlarzyka, bombkę z papieru i
tiulu, który tworzy ogromne oczka, składające się na ogromną sieć wokół
bioder i ud. Przez sztywną, odstającą na wszystkie strony konstrukcję
(zastanawiam się, czy pan młody będzie w stanie ją pocałować, czy też ta
sztywność go skutecznie powstrzyma), prześwituje brzoskwiniowy, gładki
spód. Gdyby pozbyć się tego tiulu, sukienka byłaby tak prosta, że sama
byłabym ją w stanie ubrać. Ale w obecnym stanie jest typowo kapitolińska...
Kobieta
zeskakuje z podium i ignorując cmokanie stylistek, podbiega do mnie na
dwukrotnie wyższych szpilkach ode mnie. Jej twarz tonie pod warstwą rozświetlaczy i cieniów. Na oczy ma nałożone szkła kontaktowe w kolorze zabójczo podobnym do jej sukienki.
-Oh, witaj, Katniss! Tak strasznie ci dziękuje. Przepraszam, że tak w ostatniej chwil, ale nie mogłam inaczej. -tłumaczy się.
-Już, już. Spokojnie. Kiedy zaczynamy? -pytam lekko rozdrażniona.
-Za
pół godziny. Możesz iść sobie pospacerować jakiś kwadrans. Idź, dołącz
do gości, którzy czekają przed łukiem, ale wróć za kwadrans. -piszczy.
Potakuje i wywracam oczami.
Przechadzam się dookoła szukając Peety i Haymicha.
Nie wiem, czy w ogóle uda mi się ich znaleźć w tym tłumie. Nieznajomi
ludzi kłaniają mi się i przystają, aby chwilę porozmawiać, ale szybko
ich zbywam, tłumacząc, że kogoś szukam. Ślub odbywa się na Świeżym
powietrzu. Piękne widoki kapitiolińskich
gór będą świetnie wyglądały na zdjęciach. Dookoła widać masę kiatów.
Około 100 krzeseł jest rozstawione dookoła i ozdobione piennymi
kwiatowymi ozdobami. Sam łuk kojarzy się z obłokami chmur nad naszymi
głowami.
-Panna Everdeen? -pyta nieznajomy głos.
-Przykro mi, ale szukam ko...
-Dorwin McCarter. -przedstawia się. Zatrzymuje się.
-Narzeczony Effie? -mężczyzna potakuje.
-cóż... gratulacje. -mowie. Następuje cisza. W końcu McCarter podnosi wzrok. Kogos zauważa. Kogoś za mną.
-Jesteś wreszcie. Choć. Kogoś ci przedstawię. -macha na kogoś ręką. Nie odwracam się. -Panno Everdeen, oto mój drużba. -mówi i przyciąga do siebie... Gale'a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.