czwartek, 19 lutego 2015

74. Dystrykt czwarty

Wpatruje się w mikroskopijne budynki czwórki pod nami. Tam i ów, widać małe zbiorniki wodne, ale największe wrażenie, robi ogromne, rozprzestrzeniające się aż za horyzont morze. Z tej wysokości, nie mam szans zauważyć szczegółów takich, jak ludzie czy łodzie rybaków.
Nogi mam podkurczone pod brodę i obejmuje je ramionami. Jestem okropnie zmęczona. Zaledwie siedemnaście godzin temu, smacznie spałam, a teraz powieki kleją się niemiłosiernie. Głowa mnie boli, a kończyny zdrętwiały.
Czuje się, jak marionetka, którą podmuch wiatru, może wytrącić z rąk losu. Wyobrażam sobie, jak moje ciało toczy się po ostrych skałach. Odłamki tną, i tak już okropnie zniszczoną i różową skórę, zamieniając mnie w odrażającą istotę, oblaną krwią i skąpaną w bólu. Albo wrzuca mnie do głębokich mórz, a głębiny wciągają mnie na samo dno. Bez przekonania, staram się zaczerpnąć powietrza, ale moje płuca napełniają się tylko wodą, przez co zaczynam się miotać z braku tlenu.
Prostuję nogi i przeciągam się. Siedzę zupełnie sama w przestronnym pomieszczeniu z czternastoma fotelami. Niedawno otrzymałam informacje o podchodzeniu do lądowania. Zaraz go zobaczę.
Ta myśl sprawia, że rozbrzmiewa we mnie panika. Co mu powiem?
Peeta wyszedł bardzo dobrze z wypadku. Nie ma tragedii, ale i tak stracił mnóstwo krwi. Ma złamane dwa palce lewej ręki i zwichnięte lewe ramie. Ma też dużą ranę na głowie i wiele mniejszych na całym ciele. Do tego mocne i dosyć poważne poparzenia. Zostałam ostrzeżona, że będzie osłabiony przez długi czas, ale mam się tym nie przejmować. To minie.
Siedzę, jak na szpilkach, kiedy przystępujemy do lądowania. Czuje delikatne turbulencje, ale już po chwili stoję twardo na ziemi. Cieplutki wiaterek rozwiewa moje włosy, które wyślizgnęły się z ciasnego warkocza na mojej piersi. Zastanawiam się, w którą stronę mam się udać, ale moje wątpliwości rozwiewa kobieta wchodząca na polanę, na której wylądowaliśmy. Biegnę w jej stronę, aby jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.
-Mamo! -krzyczę. Oczy zaczynają piec, bo uświadamiam sobie, że jest poirytowana, może nawet smutna.
-Katniss... -w jej oczach zauważam skruchę. -O, skarbie... -szepczę i obejmuję moją twarz rękami. -Tak mi przykro... Peecie prawie nic nie jest. Wszystko będzie dobrze. -zapewnia. Puszczam jej ostatnie słowa mimo uszu. Już dawno przestałam wierzyć, że kiedyś, wszystko będzie dobrze.
-Gdzie on jest? Dobrze się czuje? Jest przytomny? -mój krzyk niesie się po całej polanie, ale ignoruje to. Jestem u szczytu wytrzymałości i zaraz zemdleje. Za chwilę zacznę błagać o morfalinę.
-Uspokój się. -mówi spokojnie. -Zaraz go zobaczysz. Na razie zszywają mu ranę na czole, ale już niedługo będziesz mogła go zobaczyć. -definitywnie stara się mnie uspokoić, ale jej starania idą na marne. Nie ma sensu jakakolwiek próba uspokajania mnie przez kogoś innego niż Peeta bądź Haymich. Tylko oni potrafią podejść mnie w taki sposób abym mimowolnie się rozluźniła.
Szpital jest okonie znajomy i nieprzyjemny. Wszystko jest zbyt białe, zbyt idealne, zbyt sterylne. Nieskazitelność wszystkiego, sprawia, że czuje się tutaj obco. Kobieta, może trzydziestolatka, przynosi mi ciepły posiłek i szklankę wody, oraz informuje mnie, że Peeta wybudził się z narkozy. Chcę się z nim zobaczyć od razu, ale szatynka wręcz wymusza ode mnie jeszcze chwilę spokoju i cierpliwości, aby zdołał się z lekka wybudzić z otumanienia. Niechętnie zgadzam się.
W chwili spokoju, rozmyślam nad opowieścią Purni. Po zakończonym przesłuchaniu spytałam jej się co miała na myśli mówiąc "To ja dziękuję.", kiedy rozmawiała ze mną przez telefon. Odpowiedziała prosto... "Mój brat, pracował w orzechu", a dla mnie, wszystko stało się jasne.
Gdy w dwójce zbombardowano niestabilne zbocza orzecha, zostałam poproszona o wygłoszenie mowy ze schodów pałacu sprawiedliwości. Wtedy z tunelu, wytoczyły się dwa, zniszczone pociągi, z których wylewały się tłumy rannych, uzbrojonych ludzi. W pewnym momencie mężczyzna z raną na brzuchu, aż do mięsa, wycelował we mnie bronią, a moje przemowa sprawiła, że dwójka, stała się nasza. Co prawda, straciłam śledzionę, ale było warto.
Mężczyzna z raną na brzuchu, klęczący przede mną, był jej bratem.
Lekarz pozwala mi wejść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.