Słysze ciche kliknięcie, kiedy Peeta zamyka za nami drzwi pokoiku.
Odwraca się do mnie , obejmuje w talii i przyciąga do siebie na długi i
czuły pocałunek. Kładę dłonie na jego ramionach i staję na czubkach
palców. Jego ręce mocniej mnie oplatają. Smakuje tego naszego zapewne
ostatniego pocałunku jako para narzeczonych, jakby naprawdę był naszym
ostatnim. Ma miękkie, znajome wargi. Takie ciepłe w zetknięciu z moimi. W
końcu się od siebie niechętne odsuwamy. Kładę mu głowę na ramieniu i
mam wrażenie, że zaraz odpłynę. Jestem bardzo zmęczona.
-Katniss? –szepczę Peeta. –Kotku, może chcesz się już położyć, co?
–mówi stłumionym przez moje włosy szeptem. Kiwam głową w jego ramię.
Czuje, jak delikatnie mnie unosi i niesie do mojej dawnej sypialni obok
pokoju Prim, w którym na moją prośbę nikt nie mieszka. Stoi tam jeszcze
nawet kubek po wodzie z którego piła moja siostra w dniu bombardowania i
nie pościelone łóżko.
Następna rzecz, którą rejestruje mój mózg, jest chłodna pościel,
którą przykrywa mnie mój narzeczony. Sam kładzie się obok mnie. Wiem, że
jak tylko zasnę pójdzie spać do nas do domu. Dzisiaj w nocy, nie ma
mowy o spaniu w tym samym domu, a co dopiero w tym samym łóżku. Staram
się jeszcze trochę podtrzymać powieki, ale kojąca melodia, którą nuci mi
Peeta skutecznie mnie usypia. Czuje jego silne ręce, oplatające mnie
jeszcze mocniej. Kładę głowę na jego piersi i już nic więcej nie
pamiętam. Usypiam, szczęśliwa.
Rankiem, budzi mnie słońce. Na próżno usiłuje znowu zasnąć. Kręcę się
i zmieniam pozycje, ale nic z tego. Unoszę się do pozycji siedzącej i
ze zdumieniem odkrywam, że jestem w piżamie. Ktoś –zapewne Peeta
–przebrał mnie w nocy. Zwieszam nogi z łóżka i wstaję.
W domu jedynym, który jeszcze śpi, jest William, a właściwi
rozpoczyna właśnie swoją przedpołudniową drzemkę. Will, jest jednym z
niemowląt, które potrafią przestać całą noc i połowę dnia. Przechodząc
obok drzwi jego pokoju słyszę cichutkie chrapanie. Uśmiecham się od ucha
do ucha. O dziwo Bariel jest już tutaj, u Johanny, chociaż razem z
Michaelem i Pos spała u nas. Zauważam dziewczynkę przy stole kuchennym.
Wszyscy, którzy tutaj się znajdują są kobietami. Bariel, Johanna, Pos,
Annie, Effie, mama, Deli i… Przez chwilę mam wrażenie, że widzę Madge
popijającą kawę z dużego kubka. Szybko się jednak orientuje, że kobieta
siedząca przy stole, to Loree. Starsza siostra Madge. Rzadko ją
widywałam. Po ślubie urwała kontakt z rodziną mimo że mieszkała w tym
samym dystrykcie co oni. Jedyna osobą, z jaką Loree się kontaktowała
była Madge. Czasami, kiedy spacerowałyśmy po dwunastce napotykałyśmy się
na nią i krótko rozmawiałyśmy. Kiedy jednak Tom, opowiedział mi o tym,
że znaleziono tam całą rodzinę, przyjęłam, że i ona nie żyję. A jednak
się myliłam. Loree -dawniej Undersee- teraz Clathorne.
Moje przybycie powoduje natychmiastową burzę entuzjazmu. Witam się
pośpiesznie z Loree i Deli, ale na nic więcej nie mam czasu. Zostaję
posadzona przed stołem, a przede mną ląduje góra pachnących naleśników z
syropem klonowym. Takim samym, jakim polewałam kiedyś zakalcowate
placki z przydziału zbożowego. Podczas jedzenia zostaje mi podany cały
plan dnia. Najpierw pachnąca kąpiel z olejkami eterycznymi. Potem
makijaż. Fryzurą zajmie się mama. Bardzo ostrożnie jedzony lunch,
ubieranie się i… i tyle. Ślub odbędzie się w ratuszu, czyli innej wersji
pałacu sprawiedliwości, a wesele w starannie strzeżonej, odbudowanej po
bombardowaniu sali, w której lata temu pobrali się moi rodzice z
maleńkich funduszy, które mama zabrała ze sobą z apteki, kiedy jeszcze
mieszkała w miasteczku. Effie zaplanowała wszystko co do ostatniej
minuty. Cieszę się, że nie musze się niczym martwić. To zapewne wiele
ułatwi.
Z zamyślenia wyrywa mnie Effie klaszcząca w dłonie i krzycząca.
-Pora zaczynać. Trzymać się harmonogramu. –apeluje. Podchodzi do mnie
i kładzie mi dłonie na ramionach. –Mam dla ciebie niespodziankę.
–szepczę. W tym samym czasie słychać odgłos podjeżdżającego pod dom
samochodu. Marszczę brwi i przyglądam się drzwiom wejściowym. Słyszę
tupot kroków… i już ich widzę. W drzwiach stają… Venia, Flavius i
Octavia.
Na ich widok zeskakuje z krzesła i podbiegam do nich.
-Flavius! Venia! Octavia! –krzyczę. Kolejny podpunkt programu
–grupowy uścisk. Octavia zalewa się łzami. Flavius rechoczę, a Venia
śmieje się gardłowo.
-Przyjechaliśmy zrobić cię na bóstwo, skarbie. –piszczy Octavia.
Śmieje się, bo będzie to od nich wymagało bardzo dużo pracy. Tatuaże
Veni podskakują, kiedy się śmieje. Dopiero Flavius okazuję odrobine
powagi. Pochyla się, a jego pomarańczowe loczki na czubku głowy
podskakują.
-Chyba nie będzie aż tak łatwo. –oznajmia. Mama wita się z członkami mojej ekipy i już prowadzą mnie na górę.
Po kąpieli zostaje posadzona w fotelu w salonie. Na moje życzenie
moja twarz nie będzie tonęła pod siedmioma warstwami pudru. Venia piłuje
mi paznokcie, Flavius podcina końcówki włosów, a Octavia koryguje brwi.
Wszystko idzie sprawnie. Podczas lunchu jestem pogodna. Śmieje się i
żartuję. Słucham opowieści innych i wymieniam uwagi. Dopiero gdy
przychodzi czas na upięcie fryzury przez mamę… zaczynam się denerwować.
Mama wiele razy musi mi zwracać uwagę żebym się nie ruszała. Kiepsko mi
to idzie. Często muszę wycierać dłonie o materiał frotowego porannika.
Czuje, jak mama sunie po moich włosach grzebieniem… jak zaplata włosy w
warkocze, jak upina je na głowie. Fryzura z dożynek. Kiedy oznajmia, że
gotowe mam wrażenie, że zaraz się rozpłynę. Mam mokre dłonie, ale na
szczęście nie pocę się nigdzie indziej. Mama przeciera je wilgotną
ściereczką.
Przychodzi czas.
Johanna wskazuje dłonią na pokrowiec w rogu pokoju, a mama idzie się
przebrać. Wszyscy poza nią i mną są już w ubraniach wyjściowych. Johanna
posłuchała mojej rady i zmieniła kolor kokardy na biały, dzięki czemu
świetnie się wyróżnia. Wszyscy wglądają pięknie. Zwłaszcza Posy w
aksamitnej, szkarłatnej sukience księżniczki.
Zakładam idealnie dopasowana do mnie suknie. Zupełnie, jak przy
przymiarce jest wygodna i lekka, na halce z tiulu. Annie przyczepia do
moich włosów grzebień z miękkim welonem. Johanna zaś, klęka na jedno
kolano i pomaga mi założyć pantofelki. Niczym Kopciuszek, z bajki, którą w dzieciństwie opowiadała mi mama. Bajki, w której zakończenie było dobre.
I oto ja. W sukni ślubnej. Ostatni raz spoglądam na siebie i mogę się nazwać Katniss Everdeen. Następnym razem będę już Katniss Mellark.
Za sobą zauważam Haymicha. W schludnym i dopasowanym garniturze w
ciemnym odcieniu beżu i czerwonym krawacie. Uśmiecha się do mojego
odbicia i kładzie mi dłoń na ramieniu.
-Pięknie wyglądasz, skarbie. –szepcze. Odwracam się do niego.
Rozkłada ramiona, a ja bez wahania przytulam się do niego. –Nie denerwuj
się. –szepczę. –Nie pozwolę ci się potknąć. –Haymich głaszczę mnie
delikatnie po głowie żeby nie zniszczyć czegokolwiek i w końcu mnie od
siebie odsuwa. Przygląda mi się uważnie. –Musimy już iść. –Wyciąga do
mnie schludny bukiecik prymulek przewiązany białą wstęgą. Biorę go w
dłoń i wdycham ich cudowny zapach. Mrużę oczy i chicho szepczę.
-Wszystkiego najlepszego, Prim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.