Dzisiejszej nocy, nie nawiedzają mnie koszmary. Śpię spokojnie i budzę
się dopiero na pisk małego zegarka obok mojego łóżka, oznaczającego, że
czas wstać. Wybiła piąta rano. Za godzinę zobaczę się z Peetą.
Gdy
tylko otwieram oczy, wyskakuje z łóżka i w ekspresowym tempie biorę
prysznic i się ubieram. Nie trwa to dłużej niż kwadrans.
Siadam na
kanapie przed nierozpalonym kominkiem i czekam. Wsłuchuje się w ciszę i
staram się uchwycić chociażby krok. Cisza... Cisza... Cisza...
Jedyny
odgłos w pustym domu, to moje nierówne oddechy. Spoglądam na wielki,
zdobiony zegar, wiszący na ścianie nad kominkiem. 6:08. Powinien już tu
być. Wróci lada chwila.
6:15, 6:20, 6:30...
Dzwonię do Haymicha.
Drżącymi rękami wybieram numer i wsłuchuje się w miarowe sygnały po czym wykrzykuje.
-Haymich?
Wiem, że może wydam ci się rozhisteryzowana, ale Peeta jeszcze nie
wrócił... -mentor ziewa zaspany. Najwidoczniej wyrwałam go ze snu.
-Katniss...
spokojnie. Na pewno zaraz się zjawi. Bądź spokojna. Poczekaj jeszcze
pół godziny. Jak się nie zjawi, to do mnie zadzwoń, ok? A teraz, uspokój
się, zjedz coś i bądź cierpliwa. -mówi i się rozłącza.
Haymich ma
rację. Powinnam zachować spokój. Biorę głęboki wdech, potem kolejny, i
jeszcze jeden. Uspokajam się prawie całkowicie i wracam do czekania.
Ne
mija minuta, a dzwoni telefon w pokoju obok. Napinam się. To nie Peeta.
On zadzwoniłby na moją komórkę. Telefon w przedpokoju, to tak jakby
telefon, na który dzwonią Paylor bądź ludzie ze szpitali czy czegoś
innego. Zawsze oznaczał coś niedobrego.
Wstaje z trudem i na drżących
nogach podchodzę do aparatu. Przykładam dłoń do brzęczącej słuchawki i z
cichym brzękiem, podnoszę ją do ucha. Moje słowa są ciche i ku mojej
uciesze, spokojne.
-Tu Katniss Everdeen.
-Witam panno Everdeen.
Nazywam się komandor Elizabetha Jackson i dzwonię z komisariatu policji w
jedenastym dystrykcie. Chciałam panią poinformować o incydencie do
którego doszło dzisiaj w godzinach nocnych na obrzeżach jedenastego
dystryktu. -mówi. Czuje, jak całe moje ciało drży.
-Jakim incydencie? -pytam.
-Poduszkowiec,
którym sterował Kasper Jones Armstrong z załogą trzech kapitolińczyków i
Peetą Mellarkiem, został zestrzelony z powietrza z karabinów
maszynowych przez trzech snajperów. Zostali zatrzymani w chwili, kiedy
mieli zamiar opuścić Panem. Właściwie, to odjechali pięć kilometrów poza
granice po czym zostali zatrzymani przez kanadyjskie siły zbrojne...
-Co
z Peetą?! -wrzeszczę, roztrzęsiona, zdruzgotana i przerażona. Jeżeli
od razu wszystkiego mi nie wyjaśni to się potne! Mój głos jest
roztrzęsiony i łamliwy. Słychać w nim szloch.
-Spokojnie, panno
Everdeen. Pan Mellark został przewieziony do najbliższego szpitala
jedenastki. Jest on jednak zbyt słabo zaopatrzony, żeby zaopiekować się
takim rodzajem ran, jakich doznał pani narzeczony. Obecnie jest w
narkozie po operacji paru ciężkich ran i za parę godzin powinien się
wybudzić. Zostanie on jeszcze dzisiaj przetransportowany do Kapitolu,
gdzie zostanie objęty fachową opieką medyczną. -wyjaśnia.
Kapitol...
Nie...
Cholera, nie!
Nie wolno mi tam pojechać! Nie wolno mi! Jeszcze dwa tygodnie temu ja sama leżałam w śpiączce a teraz...
-Nie...
Czy nie można go umieścić w szpitalu w czwórce? Nie wolno mi pojechać
do Kapitolu, a poza tym pracuje tam pewna zaufana osoba. Proszę!
-błagam.
-Niestary, ale czwórka jest podjęta ścisłą kwarantanną.
-Błagam! Muszę przy nim być! Proszę! -krzyczę.
-Przykro
mi. Nie mogę nic na to poradzić, chociaż bardzo bym chciała. Jest pani
pod wyrokiem i nie wolno pani przez następne sześć miesięcy przekraczać
granic Kapitolu. -oznajmia oschle. Moje zdenerwowanie dotknęło szczytu.
Zaczynam szlochać. Łzy ciekną mi po policzkach, gdy nagle słyszę znajomy
głos. Nie jest to komandor Elizabetha... To...
-Katniss?
-Purnia? -mówię zapłakanym głosem. Purnia była strażniczką pokoju, która
po pojawieniu się Creya po prostu zniknęła, wraz z innymi strażnikami,
których rozpoznawałam w dystrykcie. Sądziłam, że nawet jeśli przeżyła
wojnę, to została zamordowana za służbę dla Kapitolu. A tu się okazuje,
że jednak żyje!
-Tak, to ja. Posłuchaj. Udało mi się wyżebrać od
głównego komendanta, aby Peeta został przewieziony do czwórki i żeby
wpuścili tam też ciebie, ale jest jedno "ale". Nie wolno wam opuścić
dystryktu do czasu zniesienia kwarantanny, rozumiesz?
Całkowicie mnie zatyka. Czy ona właśnie mi pomogła? Po raz kolejny... Cholera, nie znoszę mieć zaciągniętych długów!
-Oh, Purnia! Dziękuje! -chlipię.
-To, ja dziękuje. Przetransportują go dopiero za parę godzin i w tym czasie jesteś proszona o stawienie się w jedenastce.
-Dlaczego?
-Musisz pomóc nam rozpoznać przestępców.
***
Przez
całą 2 godzinną podróż, rozmyślam nad jej słowami. "To ja dziękuje".
Niby za co miałaby mi dziękować? Przetrząsnęłam umysł wzdłuż i w szerz,
ale nie wpadłam na nic.
Wszystko dzieje się tak szybko. Mam wrażenie,
że podróż trwa parę minut,a nie godzin. Gdy lądujemy, wybiegam z
poduszkowca i wręcz wpadam na Purnię. Jest wysoka, zielonooka i ma
krótkie, brązowe włosy. Na jej twarzy widać zmarszczki. Jest ubrana w
policyjny mundur. tak odmienny od białych mundurów strażników pokoju, w
którym zawsze ją widywałam.
-Witamy w jedenastym dystrykcie. -mówi, nieco oschlej, niż przez telefon. -Chodź za mną.
Prowadzi
mnie do wielkiego i wysokiego budynku, na drugim końcu polany,
prawiącej także funkcję lądowiska. Jest pomalowany na ciemnogranatowy i
tylko z paroma oknami, oczywiście z kratami. Purnia bardzo długo mocuje
się z wieloma zatrzaskami, zasuwkami i zamkami, zanim wpuszcza mnie do
środka.
Moje nogi drżą, a umysł pracuje na najwyższych obrotach.
Czuje delikatne pulsowanie w skroniach i kręci mi się w głowie. W
powietrzu czuć duszący odór, nie do opisania. Coś, jak ostra woń
detergentów, zmieszana z potem i brudem. Ściany mają kolor chmur w
burzliwy dzień, a podłoga wyłożona jest brudnymi, białymi kafelkami.
Widać na nich parę śladów krwi i olbrzymich butów.
Purnia macha na
mnie ręką i prowadzi mnie przez labirynt cienkich korytarzy, aż
docieramy do grubych, masywnych, stalowych drzwi, pomalowanych na
ciemnobrązowo. Purnia wpisuje coś na maleńkiej plakietce na swojej
kurtce i przykłada ją do czytnika nad zamkiem. Aparatura piszczy i
słychać szczęknięcia rozsuwanych zamków. Drzwi stają przed nami otworem.
Purnia przechodzi przez nie pierwsza.
Jedynym źródłem światła w
pomieszczeniu, jest mała lampka, postawiona na dębowym, zwyczajnym stole
w rogu pokoju. Po środku, stoi krzesło. Odwrócone, jest w stronę
olbrzymiego kawałka szkła, rozchodzącego się przez całą ścianę. Moje
oczy szybko przyzwyczajają się do półmroku. Purnia wskazuje dłonią
krzesło, po czym zamyka drzwi.
Czuje się, jak w potrzasku. Nie ma stąd wyjścia, czy innej formy ucieczki. Nic. Jestem zamknięta.
Po drugiej stronie szkła zapala się światło.
-Przedstawie
ci teraz trzech przestępców, których złapano poza granicami Panem.
Dwóch przyznało się do winy. Trzeci odmawia składania zeznań. Masz się
im teraz przyjrzeć i odpowiadać na moje pytania. Zgodnie z prawdą. Czy
rozumiesz? -pyta. Kiwa głową. Zaciskam palce na materiale spodni i
patrzę, jak mężczyzna w takim samym mundurze, jak Purnia, wprowadza do
pomieszczenia po drugiej stronie innego.
-Lustro weneckie?
-Tak. Dobrze... Przyjrzyj się mężczyźnie w czerwonym ubraniu.
Wykonuje polecenie. Oglądam jego stopy, dłonie... gdy docieram do twarzy, zamieram.
-Tom... -szepczę.
-Kto?
-Tom
Accin. Znam go! Był znajomym Gale'a Hawthorne! Pamiętasz tamtego
chłopaka, którego broniłam na placu dwunastki? Dostał 40 batów. Tom był
jego przyjacielem.-wyjaśniam.
-Masz na myśli premiera? -pyta.
-Tak. -warczę z przejęciem.
-Dobrze.
W takim razie... zobaczmy czy rozpoznasz tego. -Wyciąga zza pasa małe
woki-toki i szepcze do niego. -Następny.- Toma wyprowadzają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.