czwartek, 19 lutego 2015

73. Telefon w przedpokoju

Dzisiejszej nocy, nie nawiedzają mnie koszmary. Śpię spokojnie i budzę się dopiero na pisk małego zegarka obok mojego łóżka, oznaczającego, że czas wstać. Wybiła piąta rano. Za godzinę zobaczę się z Peetą.
Gdy tylko otwieram oczy, wyskakuje z łóżka i w ekspresowym tempie biorę prysznic i się ubieram. Nie trwa to dłużej niż kwadrans.
Siadam na kanapie przed nierozpalonym kominkiem i czekam. Wsłuchuje się w ciszę i staram się uchwycić chociażby krok. Cisza... Cisza... Cisza...
Jedyny odgłos w pustym domu, to moje nierówne oddechy. Spoglądam na wielki, zdobiony zegar, wiszący na ścianie nad kominkiem. 6:08. Powinien już tu być. Wróci lada chwila.
6:15, 6:20, 6:30...
Dzwonię do Haymicha.
Drżącymi rękami wybieram numer i wsłuchuje się w miarowe sygnały po czym wykrzykuje.
-Haymich? Wiem, że może wydam ci się rozhisteryzowana, ale Peeta jeszcze nie wrócił... -mentor ziewa zaspany. Najwidoczniej wyrwałam go ze snu.
-Katniss... spokojnie. Na pewno zaraz się zjawi. Bądź spokojna. Poczekaj jeszcze pół godziny. Jak się nie zjawi, to do mnie zadzwoń, ok? A teraz, uspokój się, zjedz coś i bądź cierpliwa. -mówi i się rozłącza.
Haymich ma rację. Powinnam zachować spokój. Biorę głęboki wdech, potem kolejny, i jeszcze jeden. Uspokajam się prawie całkowicie i wracam do czekania.
Ne mija minuta, a dzwoni telefon w pokoju obok. Napinam się. To nie Peeta. On zadzwoniłby na moją komórkę. Telefon w przedpokoju, to tak jakby telefon, na który dzwonią Paylor bądź ludzie ze szpitali czy czegoś innego. Zawsze oznaczał coś niedobrego.
Wstaje z trudem i na drżących nogach podchodzę do aparatu. Przykładam dłoń do brzęczącej słuchawki i z cichym brzękiem, podnoszę ją do ucha. Moje słowa są ciche i ku mojej uciesze, spokojne.
-Tu Katniss Everdeen.
-Witam panno Everdeen. Nazywam się komandor Elizabetha Jackson i dzwonię z komisariatu policji w jedenastym dystrykcie. Chciałam panią poinformować o incydencie do którego doszło dzisiaj w godzinach nocnych na obrzeżach jedenastego dystryktu. -mówi. Czuje, jak całe moje ciało drży.
-Jakim incydencie? -pytam.
-Poduszkowiec, którym sterował Kasper Jones Armstrong z załogą trzech kapitolińczyków i Peetą Mellarkiem, został zestrzelony z powietrza z karabinów maszynowych przez trzech snajperów. Zostali zatrzymani w chwili, kiedy mieli zamiar opuścić Panem. Właściwie, to odjechali pięć kilometrów poza granice po czym zostali zatrzymani przez kanadyjskie siły zbrojne...
-Co z Peetą?! -wrzeszczę, roztrzęsiona, zdruzgotana i przerażona. Jeżeli od razu wszystkiego mi nie wyjaśni to się potne! Mój głos jest roztrzęsiony i łamliwy. Słychać w nim szloch.
-Spokojnie, panno Everdeen. Pan Mellark został przewieziony do najbliższego szpitala jedenastki. Jest on jednak zbyt słabo zaopatrzony, żeby zaopiekować się takim rodzajem ran, jakich doznał pani narzeczony. Obecnie jest w narkozie po operacji paru ciężkich ran i za parę godzin powinien się wybudzić. Zostanie on jeszcze dzisiaj przetransportowany do Kapitolu, gdzie zostanie objęty fachową opieką medyczną. -wyjaśnia.
Kapitol...
Nie...
Cholera, nie!
Nie wolno mi tam pojechać! Nie wolno mi! Jeszcze dwa tygodnie temu ja sama leżałam w śpiączce a teraz...
-Nie... Czy nie można go umieścić w szpitalu w czwórce? Nie wolno mi pojechać do Kapitolu, a poza tym pracuje tam pewna zaufana osoba. Proszę! -błagam.
-Niestary, ale czwórka jest podjęta ścisłą kwarantanną.
-Błagam! Muszę przy nim być! Proszę! -krzyczę.
-Przykro mi. Nie mogę nic na to poradzić, chociaż bardzo bym chciała. Jest pani pod wyrokiem i nie wolno pani przez następne sześć miesięcy przekraczać granic Kapitolu. -oznajmia oschle. Moje zdenerwowanie dotknęło szczytu. Zaczynam szlochać. Łzy ciekną mi po policzkach, gdy nagle słyszę znajomy głos. Nie jest to komandor Elizabetha... To...
-Katniss?
-Purnia? -mówię zapłakanym głosem. Purnia była strażniczką pokoju, która po pojawieniu się Creya po prostu zniknęła, wraz z innymi strażnikami, których rozpoznawałam w dystrykcie. Sądziłam, że nawet jeśli przeżyła wojnę, to została zamordowana za służbę dla Kapitolu. A tu się okazuje, że jednak żyje!
-Tak, to ja. Posłuchaj. Udało mi się wyżebrać od głównego komendanta, aby Peeta został przewieziony do czwórki i żeby wpuścili tam też ciebie, ale jest jedno "ale". Nie wolno wam opuścić dystryktu do czasu zniesienia kwarantanny, rozumiesz?
Całkowicie mnie zatyka. Czy ona właśnie mi pomogła? Po raz kolejny... Cholera, nie znoszę mieć zaciągniętych długów!
-Oh, Purnia! Dziękuje! -chlipię.
-To, ja dziękuje. Przetransportują go dopiero za parę godzin i w tym czasie jesteś proszona o stawienie się w jedenastce.
-Dlaczego?
-Musisz pomóc nam rozpoznać przestępców.

***

Przez całą 2 godzinną podróż, rozmyślam nad jej słowami. "To ja dziękuje". Niby za co miałaby mi dziękować? Przetrząsnęłam umysł wzdłuż i w szerz, ale nie wpadłam na nic.
Wszystko dzieje się tak szybko. Mam wrażenie, że podróż trwa parę minut,a nie godzin. Gdy lądujemy, wybiegam z poduszkowca i wręcz wpadam na Purnię. Jest wysoka, zielonooka i ma krótkie, brązowe włosy. Na jej twarzy widać zmarszczki. Jest ubrana w policyjny mundur. tak odmienny od białych mundurów strażników pokoju, w którym zawsze ją widywałam.
-Witamy w jedenastym dystrykcie. -mówi, nieco oschlej, niż przez telefon. -Chodź za mną.
Prowadzi mnie do wielkiego i wysokiego budynku, na drugim końcu polany, prawiącej także funkcję lądowiska. Jest pomalowany na ciemnogranatowy i tylko z paroma oknami, oczywiście z kratami. Purnia bardzo długo mocuje się z wieloma zatrzaskami, zasuwkami i zamkami, zanim wpuszcza mnie do środka.
Moje nogi drżą, a umysł pracuje na najwyższych obrotach. Czuje delikatne pulsowanie w skroniach i kręci mi się w głowie. W powietrzu czuć duszący odór, nie do opisania. Coś, jak ostra woń detergentów, zmieszana z potem i brudem. Ściany mają kolor chmur w burzliwy dzień, a podłoga wyłożona jest brudnymi, białymi kafelkami. Widać na nich parę śladów krwi i olbrzymich butów.
Purnia macha na mnie ręką i prowadzi mnie przez labirynt cienkich korytarzy, aż docieramy do grubych, masywnych, stalowych drzwi, pomalowanych na ciemnobrązowo. Purnia wpisuje coś na maleńkiej plakietce na swojej kurtce i przykłada ją do czytnika nad zamkiem. Aparatura piszczy i słychać szczęknięcia rozsuwanych zamków. Drzwi stają przed nami otworem. Purnia przechodzi przez nie pierwsza.
Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu, jest mała lampka, postawiona na dębowym, zwyczajnym stole w rogu pokoju. Po środku, stoi krzesło. Odwrócone, jest w stronę olbrzymiego kawałka szkła, rozchodzącego się przez całą ścianę. Moje oczy szybko przyzwyczajają się do półmroku. Purnia wskazuje dłonią krzesło, po czym zamyka drzwi.
Czuje się, jak w potrzasku. Nie ma stąd wyjścia, czy innej formy ucieczki. Nic. Jestem zamknięta.
Po drugiej stronie szkła zapala się światło.
-Przedstawie ci teraz trzech przestępców, których złapano poza granicami Panem. Dwóch przyznało się do winy. Trzeci odmawia składania zeznań. Masz się im teraz przyjrzeć i odpowiadać na moje pytania. Zgodnie z prawdą. Czy rozumiesz? -pyta. Kiwa głową. Zaciskam palce na materiale spodni i patrzę, jak mężczyzna w takim samym mundurze, jak Purnia, wprowadza do pomieszczenia po drugiej stronie innego.
-Lustro weneckie?
-Tak. Dobrze... Przyjrzyj się mężczyźnie w czerwonym ubraniu.
Wykonuje polecenie. Oglądam jego stopy, dłonie... gdy docieram do twarzy, zamieram.
-Tom... -szepczę.
-Kto?
-Tom Accin. Znam go! Był znajomym Gale'a Hawthorne! Pamiętasz tamtego chłopaka, którego broniłam na placu dwunastki? Dostał 40 batów. Tom był jego przyjacielem.-wyjaśniam.
-Masz na myśli premiera? -pyta.
-Tak. -warczę z przejęciem.
-Dobrze. W takim razie... zobaczmy czy rozpoznasz tego. -Wyciąga zza pasa małe woki-toki i szepcze do niego. -Następny.- Toma wyprowadzają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.