czwartek, 19 lutego 2015

101. Prezydent w salonie Mellarków

Większość osób zapewne uzna mnie za niezrównoważoną psychicznie, albo kompletną idiotkę czy też sadystkę, ale nagle zaczynam się głośno śmiać. Chichoczę i śmieję się na zmianę. Do tego parskam co jakichś czas, kiedy nieporadnie staram siebie samą powstrzymać. Zginam się w pół na widok zdezorientowanej miny nieznajomego mężczyzny z dzieckiem na rękach. Jego skruszona mina, dziecko mlaszczące z kciukiem w ustach i kobieta wyłożona na płytkach... Peeta nie pomaga mi wcale wtórując mi w napadzie wiesołości. Niemalże dorównuje mi głośnym śmiechem. Parę osób za nami i mężczyzna, który ku mojej wielkiej uciesze uratował maleństwo przed upadkiem powoli przyłączają się do nas. W końcu cała piekarnia wypełnia się głośnymi chichotami. Zaczyna mnie boleć brzuch i czuję, że czeka mnie szczękościsk. Chowam twarz w dłoniach i trzęsę się wstrząsana spazmami wesołości. W tym czasie pomocnik Peety, którego imię zapomniałam chlusta kobiecie w twarz zimną wodą i uzyskuję pożądany efekt... Jeśli tak można nazwać serię kaszlnięć i przekleństw wydobywających się z ust nareszcie przytomnej klientki.
Przestaje się śmiać, bo przed oczami staje mi inny kubek, inna mokra głowa i przekleństwa wydobywane się z innych... Martwych już ust. Ust, które dawały mi wskazówki jak mam przetrwać na arenie wypchanej po brzegi pułapkami, trybutami i zwierzętami łaknącymi mojej krwi i całowały moją dłoń, kiedy przekazywał mnie w ramiona mojemu mężowi. Mina mi rzednie. Kąciki ust opadają.
Kobieta zostaje postawiona na nogi. Jet wyraźnie zawstydzona. Ma czerwone policzki. Uśmiecham się do niej sztucznie. Moja nagła zmiana nastroju nie uchodzi uwagi Peety. No... A jakżeby inaczej? Zna mnie na wylot.
Kobieta lekko się chwieję i mężczyzna proponuje jej pomoc w dojściu do domu. Ona tylko kiwa głową i już na nas nie spogląda zawstydzona.
- Coś się stało? – pyta mnie Peeta przyciszonym głosem.. – Mieliśmy się zobaczyć w domu.
- Em... T-tak, ale... – wzdycham. – Nie należę do cierpliwych. – splatam ręce na piersi lekko zażenowana.
- Aa... Pójdziemy może się gdzieś przejść. Na przykład...
- Nie, nie... Widzę, że masz tu mnóstwo pracy. Przepraszam, że przeszkadzam. – przerywam mu. Wydaje się niezadowolony. Zaciska usta w cienką linię. – Em... Ale... Zobaczymy się po południu? – chwilę to trwa, ale kiwa w końcu głową. Dość smutno. Z braku innych pomysłów ściskam szybko jego dłoń i wychodzę.
Stając w bramie wioski zauważam ze zdziwieniem trzy osoby stojące na ganku naszego domu. Z daleka rozpoznaję posturę Plutarcha. Ogarnia mnie panika, że przyjechał zabrać mnie do Kapitolu na występ w jego prowizorycznym programie, ale strach znika, kiedy zauważam Paylor. Strach zastępuję niepokój. Co tu u licha robi Paylor?!
Zbliżam się do nich niepewnie. Plutarch w pewnej chwili mnie zauważa.
- Patrzcie tylko! Moja ulubiona gwiazda! – błyska zębami. Lekko się rumienię. Wymieniam uściski z Havensbeem i uściski dłoni z panią prezydent.
- Paylor.
- Witaj moja droga. – jest w dobrym nastroju. Moje obawy stopniowo łagodnieją. Trzecią osobą jest nieznajoma mi kobieta. Przedstawia się jako Jennifer Hide, kanadyjska członkini rady krajowej. Mam znikome pojęcie gdzie jest Kanada. Tylko raz widziałam mapę całego, wielkiego świata. Wszystkie te kontynenty i wielkie oceany sprawiły, że zakręciło mi się w głowie. Kobieta jest wysoka i ma długie, kruczoczarne włosy upięte w kok z tyłu głowy. Jest ubrana bardzo dostojnie i biznesowo. Członkini rady kanadyjskiej przyjechała do mnie z panią prezydent z wizytą... Powinnam się bać?
Zapraszam ich do środka i kieruję wszystkich do salonu.
- Więc... – zaczyna Paylor. – Katniss, przyjechaliśmy, aby złożyć tobie i twojemu małżonkowi pewną propozycję. – mówi rzeczowo. Macha dłonią – przekazując głos kanadyjce.
- Tak.... Więc, wiele rzeczy się zmieniło tutaj w Panem od czasu, kiedy odnowiliśmy kontakt... – zaczyna. – Uzyskaliście potrzebną wam pomoc i w zamian chcielibyśmy tylko jednej, małej rzeczy. – pochyla się do przodu nad stołem, jakby zaraz chciała wyszeptać „twojej krwi”. Zamiast tego mówi: - Chcielibyśmy, abyście z panem Mellarkiem złożyli wizytę w Londynie i wygłosili przemówienia. Opowiedzieli co się z wami działo na arena, jak się czuliście, kiedy co roku byliście skazywani na ten koszmar i wszystko inne. Potem odpowiedzielibyście na parę pytań i już. Nic więcej.
Przynajmniej kobieta nie owija w bawełnę. Cena nie wydaje się z pozoru duża, ale jak dla mnie, jest ona ogromna. Ciężar przeżycia wszystkiego na nowo... Czy dam radę? Proszą o tak niewiele...
- Puścimy to na całym świecie. Chcielibyśmy, aby wasze przeżycia spróbowały wpłynąć na społeczność.
- Niby jak? – pytam sarkastycznie.
- Dowiemy się tego, jeśli się zgodzisz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.