piątek, 27 lutego 2015

104. Gniew zwycięzcy


Hej!
Łeee... Koniec ferii :(
Notka ze specjalną dedykacją dla Oli, która ZAWSZE znajdzie czas, żeby trochę się pośmiać z soli, kaloryferów i rolek.
Nie podoba mi się ilość komentarzy. Bardzo dziękuję osobom, które mimo wszystko dalej uparcie komentują i wiedzcie, że jestem wam bardzo wdzięczna. Dobijemy do 10 komentarzy? Ładnie proszę... Dacie radę.
Nowa notka w niedzielę (wyjątkowo, bo bardzo was kocham)
-Tina
###############################################
Przestaję się zamartwiać w chwili, gdy Johanna rozpoczyna swój długi monolog o zaręczynach. Uważnie pilnuję, aby nie wpuszczać do umysłu Peety Mellarka i wyciągnąć oraz zrozumieć każdy szczegół jej opowieści.
Leevie, jest prostym, nieskomplikowanym chłopakiem, więc jego oświadczyny też zbytnio się nie wyróżniały. W skrócie zaprosił ją do siebie i jakichś czas rozmawiali po czym Leevie ukląkł przed nią na jedno kolano i tyle... Johanna jednak nie szczędzi szczegółów. Podaje kolory strojów, miny, dialogi i nawet, to co później jedli. Pomaga mi to jednak jeszcze bardziej się na niej skupić.
- Katniss? – znajomy, nieskazitelny głos dociera do moich uszu i ogrzewa przyjemnie ciężką głowę. Jednak wraz z tym głosem powracają nieprzyjemne myśli. Muszę najpierw wziąć głęboki wdech i wytrzeć dłonie o spodnie, zanim odpowiadam.
- Ee... Tutaj. – mój głos, jest ochrypły i cichy. Johanna przygląda mi się z konsternacją. Przygryzam wargę i czuję, jak wypełnia mnie zakłopotanie. Splatam palce przed sobą i spuszczam wzrok.
- Siemasz, Peeta! – słyszę dźwięk odsuwanego krzesła i cichy śmiech. Zdobywam się na uniesienie głowy. Peeta tkwi w niedźwiedzim uścisku Johanny Mason, która chyba jeszcze nigdy w życiu go t a k nie przytuliła. Ślina napływa mi do ust. Jestem głodna.
Peeta w końcu wplątuje się z żelaznych objęć i rzuca spojrzenie w moim kierunku. Pąsowieje i ponownie spuszczam wzrok. Co ze mną jest nie tak?
- Co ci jest ciemna maso? Chora jesteś? – Johanna staje przy mnie i przykłada mi dłoń do czoła.
- Nie.. – odpowiadam bez przekonania. Johanna marszczy brwi.
- Ale przed chwilą czułaś się dobrze, a jak tylko przyszedł... – urywa i dodaje dwa do dwóch. Spogląda ze zdziwieniem najpierw na mnie, potem na Peetę, który też się delikatnie rumieni, ale mogą to być jeszcze rumieńce od mrozu na zewnątrz. – Zaraz... Pokłóciliście się? Nie układa wam się? - dopytuje z powagą w głosie.
- Johanna. – warczę ostrzegawczo.
- No, ale co jest? O co wam poszło? – kontynuuje. Zupełnie, jakby nic do niej nie docierało.
- Johanna. – tym razem odzywa się Peeta. Ale ona dalej nie łapie aluzji.
- No, Co?! – warczy i macha rękami poirytowana. Ponownie patrzę na swoje splecione dłonie.
- Lepiej będzie, jeśli już pójdziesz. – wyrzucam z siebie. Unoszę wzrok. Johanna omiata wzrokiem przestrzeń i zatrzymuje go na mnie. Zaciska usta w cienką linię i obrzuca mnie spojrzeniem o nazwie „Zaczekaj no.. Jeszcze z tobą nie skończyłam”. Nasz kontakt wzrokowy przerywa ona. Łapie za kurtkę i z obrażoną miną wychodzi. Głośne trzaśnięcie drzwiami zawisa pomiędzy nami. Przymykam oczy. Słyszę ciężkie kroki i w końcu Peeta opada na krzesło na przeciwko mnie. Słyszymy tylko nasze oddechy.
- Przejdzie jej. – stwierdza. – Nie przejmuj się tym.
Przełykam głośno ślinę.
- Nie tym się przejmuję.
Kiwa głową ze zrozumieniem. Znowu na chwilę zapada cisza.
- Pytaj. – prosi. – Nie mam pojęcia od czego mam zacząć.
Kiwam głową. Odrywam skórkę od palca, nie spiesząc się.
- Dobrze... Co się takiego stało, że stałeś się w jednej chwili t a k i wybuchowy? – pytam i unoszę brwi. Spoglądam mu w twarz. Ma zamknięte oczy. On także nie śpieszy się z odpowiedzią. A ja czekam... I czekam. A jedno jego zdanie wystarcza, aby przeszły mnie ciarki po plecach.
- Sny z osaczenia... – szepcze. Zaciska powieki i mam wrażenie, że przed moimi oczami też stają tamte obrazy. Te straszne koszmary na jawie. Już, już chcę otworzyć usta i zadać następne pytanie, bo czuję, że nie chcę słuchać rozwiniętej wersji, ale kontynuuje. – Mimo, iż minęło półtora roku... Za każdym razem, kiedy śpiąc nie mogę cię obok wyczuć – coś mi się śni. Przez ostatnią dobę nie spałem, bo gdyby coś znowu mi się przyśniło, to byłoby ze mną tylko gorzej. – w jego oczach stają łzy. – Wtedy, kiedy wyszłaś z Johanną – przysnąłem i śniły mi się te najgorsze sceny z tortur... W nocy już więcej nie spałem. – urywa na chwilę. – W pracy byłem wykończony i przysnąłem na chwilę. We śnie machnąłem ręką i trąciłem nią metalową blachę. Stąd te rozcięcia. – wskazuje palcem na strupek pod na twarzy. Następnie jego dłoń opada na stół.
- Ciągle nie rozumiem. Dlaczego byłeś na mnie taki wściekły?
- Nie byłem na ciebie wściekły. – mówi delikatnym głosem. Zamyka oczy. – Byłem ciągle jedną nogą w tym cholernym śnie...
Patrzę na niego i w moich oczach ponownie pojawiają się łzy. Mimo iż się staram, to one uparcie zaczynają płynąć i przysłaniają mi widok.
Wiem, jak to jest nie wybudzić się jeszcze z koszmaru i przez jakiś czas słyszeć śmiech Snowa czy wystrzały pistoletów nawet na jawie. Ja wtedy wariuję. Krzyczę, albo uciekam przed tą straszliwą kakofonią, ale nie ważne gdzie się chowam, to ona nie ustaję... Musi minąć trochę czasu, żebym odzyskała rozum i jasność myślenia.
Unosi dłoń, jakby chciał ująć moją, ale opuszcza ją z powrotem na stół i powstrzymuje się od tego. Nie chce mnie spłoszyć.
Ja za to zanim zdążę pomyśleć splatam nasze palce.
Tak przyjemnie jest znowu czuć jego skórę na mojej skórze. To znajome ciepło...
Spogląda mi w oczy i uśmiecha się blado, ale niemal równie szybko poważnieje. Zaciska zęby i niemal niesłyszalnie szepcze.
- Wybaczysz mi. Prawda czy fałsz?
Nie musi długo czekać.
- Prawda.

wtorek, 24 lutego 2015

103. Magiczny proszek oznaczający ślub


Hej!
ZAPRASZAM DO KOMENTOWANIA
Smutno mi, że pod ostatnią notką było tylko 5 :( 
Umiecie lepiej, kochani!

Nowa notka zapowiada się pojawić w piątek.
- Tina
####################################
Nie minęło jeszcze południe. Niebo przysłaniają szare chmury i mam ochotę wyjść na zewnątrz i wsłuchiwać się w chrzęszczenie liści pod moimi stopami... Ale czuje się taka zmęczona. Jakby coś pochłaniało ze mnie energie. Układam głowę na miękkiej poduszce sofy i już, już mam wstać i iść się zdrzemnąć na górę, kiedy słyszę otwierane drzwi. Zdezorientowana mrużę oczy i zastanawiam się czy to Peeta, ale szybko rozpoznaję westchnięcia Johanny.

- Katniss?

- Tutaj. – wołam. Zdumiewa mnie koszmarne zmęczenie sączące się z mojego głosu. Chwytam się za gardło zmieszana. Johanna wchodzi do dużego salonu i przygląda mi się uważnie.

- Rany... Wszystko w porządku?

Mam wielką ochotę parsknąć i z dołującą powagą wycharczeć coś wrednego, ale coś mnie powstrzymuję.

- Jestem... Jestem tylko okropnie zmęczona. – wyjaśniam. – Dużo się dzieje. A... Tak przy okazji. Nie nauczyli cię, że najpierw się puka zanim dosłownie wpakujesz się komuś z obłoconymi butami na dywan? – cmokam z dezaprobatą. Johanna spogląda na swoje stopy. Skórzane botki są do połowy pokryte lepką warstwą ziemi. Johanna unosi brwi – jakby wcześniej tego nie zauważyła. Gdybym była Effie... No... Tą sprzed wojny, to zadźgałabym ją za brudzenie kosztownych dywanów, które zostały sprowadzane prosto od najlepszych Blah, blah, blah... Uśmiecham się. Nie świadomie.

- Jejku... Proszę pani... Tak bardzo przepraszam, ale w głębi duszy obie wiemy, że kompletnie cię nie obchodzi wystój wnętrza. Więc postanowiłam dodać tutaj nieco szyku i sprawdzić jak będą się prezentowały plamy na wykładzinie. Proszę spojrzeć. – opiera ciężar ciała na jednej nodze i śmiesznie pozuje wskazując gestem dłoni podłogę. – W stu procentach oryginalne błoto zeskrobane z butów Johanny Mason. To znacznie podwyższa ich wartość. – teatralnym gestem mruga parę razy i przechadza się po pokoju ocierając się botkami o wszystko co się da.

- Do cholery, Mason! – śmieję się odzyskując odrobinę siły. – Przysięgam ci, że każę ci to sprzątać na kolanach, ty ciemna maso. – Johanna podchodzi do mnie i wystawia mi swój palec wskazujący.

- A, a, a, aaa... – niemalże mruczy. Nie wiem o co jej chodzi.

- Zabierz tą rękę z mojej twarzy. – odpycham jej dłoń i słyszę brzdęk metalu uderzającego o metal. Spoglądam na własną dłoń. Widnieje na niej obrączka i pierścionek zaręczynowy, ale dlaczego wydały dźwięk przy zderzeniu z... – Dawaj mi tu rękę! – chwytam jej dłoń i uważnie przyglądam się prostemu acz pięknemu pierścionkowi. Srebrny krążek przyprószony mieniącym się pyłem. Unoszę brwi. – A więc... Przyszła pani Ethelon?

Johanna wręcz krzyczy.

- Tak!

- Gratulacje. – mamroczę.

- I tyle? – Johanna wydaje się być poirytowana. Z jednej strony bardzo się ciesze, a z drugiej nachodzą mnie wątpliwości...  Mam lekkie wrażenie, że to wszystko tylko wynik ciąży. Leevie wydawał się jednak bardzo przekonująco szczęśliwy i zakochany, a Johanna bardzo szczęśliwa, więc chyba nie mam się o co czepiać.

- Wiesz, że nie potrafię okazywać uczuć. – wywracam oczami.

- A gadaj sobie co chcesz! – uśmiecham się krzywo. Mogłam się spodziewać...

- Macie datę?

- Tak. Jak najszybciej. Chcę się zmieścić w wymarzonej sukni ślubnej. Wybraliśmy trzynasty grudnia. – uśmiecha się z rozmarzeniem.

- Dwa tygodnie? – spytałam z powątpiewaniem. Johanna wzrusza ramionami. Zupełnie jakby dzień jej śl

- Liczę na twoją pomoc. Chcę czegoś w rodzaju twojego ślubu, ale bez wesela. Wiesz... Ostra zabawa i alkohol widnieją na czarnej liście kobiet w ciąży.

- Przeczesałaś pewnie całą bibliotekę w poszukiwaniu książek o dzieciach. – uśmiecham się blado.

- Nie jest szczególnie zaopatrzona, ale... Nadaje się. – kiwa głową z uznaniem. – Tylko ty, Peeta, Annie, William, Vi i Kasper.

No ładnie... Mam pomóc...

- Johanna... Ja się nie nadaję. – wyznaję. – Naprawdę.

- Spokojnie... Sama wszystko załatwię, a ty masz tylko udawać, że jest to twoja zasługa. – uśmiecha się. Odwzajemniam jej promienny uśmiech. Na taki układ byłam gotowa przystać z wielką ulgą. Przeciągam się leniwie. 
- Aaa... Gdzie Peeta? Jeszcze w piekarni? - pyta i rozgląda się dookoła. Przygryzam dolną wargę i potakuję. Johanna przechadza się wzdłuż pomieszczenia. Staje przed oknami i wygląda na pogrążony w nieładzie ogródek.
Peeta... Moje myśli znowu ogarnia chaos. Zaczynam się po raz kolejny zastanawiać. Zastanawiać się co spowodowało jego ostatni wybuch? No bo jakie miał powody> A dzisiaj zachowywał się, jakby chciał mi wszystko wynagrodzić. Naprawdę tego nie rozumiem. 

Zaczynam się irytować. Moje myśli ciągle krążą wokół niego! Mam już tego dosyć! Dosyć zamartwiania, zastanawiania się i domysłów... Dlaczego to wszystko jest takie zagmatwane? Wychodzi na to, że zaczynam żałować, że tak wcześnie opuściłam piekarnię. 
Oh, Peeta... Co się z tobą dzieje? Skąd te wahania nastrojów?



piątek, 20 lutego 2015

102. Dyskusje, dyskusje i wojna

Hej! Witam was na tej nowej stronie.
Podoba wam się?
W podstronach znajdziecie parę rzeczy i mam nadzieję, że wam się podoba :) 
Oczywiście komentowanie bez logowania dalej dostępne, ale bardzo ślicznie proszę o podpisywanie się pod notkami.
Dziękuje, że ciągle jesteście.
Kolejna notka we wtorek.
(Zmieniam Podpis) - Tina
##############################

- Jak wyglądałby taki występ? – zadaję pytanie, które mnie męczy.

- Tak, jak wspomniałam – chcę, aby państwo, a zwłaszcza pani, opowiedzieli reszcie świata o okropnościach, jakie was spotkały. Ludzi zawsze to interesowało i chcielibyśmy im pokazać, jakim błędem była zgoda na odcięcie się Panem od reszty świata. Mamy nadzieje, że wpłynie to jakoś na sytuację polityczną. Biorę głęboki wdech. - Jak długo Panem pozostawało odcięte od świata zewnętrznego? Hide zaciska usta.

- Bodajże 102 lata.

Powtarzam w głowie jej słowa. Ponad wiek... Dlaczego więc wieści o świecie zewnętrznym po prostu zniknęły? Dlaczego mój ojciec nigdy o nim nie słyszał, a jeśli słyszał, to dlaczego nic mi nie powiedział? Nie możliwe, aby tak ważne informacje po prostu zniknęły na przestrzeni stu lat! To stanowczo za krótko...

- Czegoś tu nie rozumiem. – wyznaję. – Jak to możliwe, że Panem tak szybko stało się całkowicie samowystarczalne?

- Cóż... Byliśmy samowystarczalni na długo przed tym, Katniss. – wtrąca się Plutarch. – Ale, ale... Nie wymagamy od ciebie, abyś wszystko wiedziała i rozumiała. Na lekcje tego typu mamy jeszcze mnóstwo czasu. Jedyne, czego nam potrzebna, to ty. Potrzebujemy użyć twojej twarzy. Naszego symbolu oporu, który poprowadził nas na odpowiednią ścieżkę i wyzwolił. To dzięki tobie jesteśmy teraz wolni.

- Wcale nie... – mruczę. – Ja tylko wyciągnęłam durną garść jagód, dzięki którym wszystko się posypało. Tysiące ludzi straciło życie na przestrzeni parunastu tygodni, a na sam koniec chcieliśmy zabić jeszcze dwadzieścia czworo. I to wszystko tylko po to, by przez parę lat cieszyć się pokojem, bo przecież... Jak ty to ująłeś, Plutarch? Obecnie przechodzimy ten przepiękny okres, kiedy to wszyscy zgadzamy się, że nigdy więcej nie dopuścimy się dawnych okropności... No ale cóż... Jesteśmy niestałymi, głupimi istotami o słabej pamięci i ogromnie rozwiniętym instynktem samozniszczenia. Więc po co to było? Niedługo... Za jeden, dwa, a może trzysta lat ponownie się nie zgodzimy. I co wtedy? W końcu doprowadzimy do tego, że każdy pozostały osobnik, będzie uważał drugiego za śmiertelnego wroga. I kto wtedy będzie pamiętał, że kiedyś na ziemi panował pokój? To tylko chwilowe szczęście. Nie minie dużo czasu, kiedy znowu coś komuś nie będzie pasować. Znowu ktoś stanie na podium i tym razem to nas z niego strąci. A wtedy żaden z waszych planów awaryjnych nie zadziała, bo wtedy okażą się już wielokrotnie wykorzystane i za późno nie będzie tylko na płacz i żałowanie, że nie dostrzegło się tego wcześniej, kiedy jeszcze był czas, a bohaterem nie będę już ja, ty, czy ktokolwiek inny, bo pewnie będziemy już dawno martwi. Jeśli nie zabije nas czas, to my sami.
Kończę moją długą wypowiedź głośnym westchnięciem. Plutarch chwilę na mnie patrzy po czym wstaje i  entuzjazmem zaczyna klaskać. Patrzę na niego zmieszana. Przyznaje mi w ten sposób rację?

- To jest ona! Aż żałuję, że nie było w pobliżu kamer, aby uchwycić ten płonący ogień rebeliantki w twoich oczach i palących jak on słowach! – jęczy rozczarowany. Irytują mnie jego słowa. Jestem już gotowa jakoś mu się odciąć, kiedy odzywa się Paylor.

- Masz zupełną rację, moja droga. Musisz jednak zrozumieć, że nawet względny pokój, jest lepszy od żadnego. Będziemy się starali go utrzymać jak najdłużej, ale chcemy, abyś nam w tym pomogła. Wiele już zrobiłaś w tej zakończonej wojnie, panno Everdeen...

- Mellark. – przerywam jej. Mruży oczy – przyglądając mi się z uwagą. Patrzę na nią z tą samą rezerwą co ona na mnie.

 - Przepraszam... W rzeczy samej. Pani Mellark. Na czym ja skończyłam? Aaaa... No tak. Powinnaś jednak wiedzieć, że twoja rola kosogłosa jeszcze się nie skończyła. Już do śmierci pozostaniesz Tą sławną Katniss... Zwyciężczynią 74-ych głodowych igrzysk, dziewczyną, która igra z ogniem i naszym kosogłosem. Na zawsze będziesz podziwiana przez miliony ludzi, a ponieważ cię podziwiają – pójdą za tobą. Dlatego właśnie jesteś nam tak bardzo potrzebna. Musimy udowodnić, że Panem jest w stanie współpracować. Złe czasy jak na razie minęły.

W powietrzu zawisa złowroga i nieprzyjemna cisza. W ciszy każdy z nas wszystko analizuje.
Nadal jestem kosogłosem... Ta myśl napawa mnie obrzydzeniem i na pewno nie dodaje odwagi. Tak naprawdę, to z dziewczyny, która dążyła do upadku Kapitolu został tylko ogołocony przez zło tego świata szkielet. Ale czy ci ludzie nadal mogą dostrzec we mnie to, co wtedy? Najwyraźniej tak...
Omiatam wszystkie dobre wspomnienia i  mrużę oczy. Ledwo słyszę kiedy szepczę.

- Dobrze... – robię długą pauzę. Unoszę głowę i omiatam spojrzeniem całą trójkę. – Ale pod jednym warunkiem... Chcę się dowiedzieć więcej o konflikcie sprzed wieku.

Przyjęcie mojego warunku przez Hide i Plutarcha nie trwa dłużej niż sekundę i tylko Paylor zastanawia się chwilę dłużej. W końcu kiwa głową.

- Skontaktujemy się jeszcze z panem Mellarkiem w tej sprawie, a do tego czasu – miłego dnia. – Plutarch ściska mnie na pożegnanie, a Paylor i Hide podają mi dłonie. Mam nadziej, że nie zauważyły jak bardzo się trzęsły. Słyszę kliknięcie zamykanych drzwi.

Co ja zrobiłam...? Cholera...
Podciągam kolana pod brodę. Dopiero teraz czuję ciężar tej sytuacji... Jeszcze raz musze sobie przypomnieć metodę terapii z trzynastki. Mam wyliczać po kolei wszystko co moim zdaniem jest pewne zaczynając od najprostszych rzeczy i stopniowo przechodzić w trudniejsze.


Nazywam się Katniss Mellark.
Mam dziewiętnaście lat.
  Uczestniczyłam w głodowych igrzyskach.
Byłam kosogłosem.
Doprowadziłam do upadku Kapitolu.
Wojna odebrała mi siostrę.
Jakoś się pozbierałam.
Wyszłam za mąż.
A teraz mam stanąć przed wieloma miliardami ludzi i opowiadać o swoich przeżyciach...



czwartek, 19 lutego 2015

101. Prezydent w salonie Mellarków

Większość osób zapewne uzna mnie za niezrównoważoną psychicznie, albo kompletną idiotkę czy też sadystkę, ale nagle zaczynam się głośno śmiać. Chichoczę i śmieję się na zmianę. Do tego parskam co jakichś czas, kiedy nieporadnie staram siebie samą powstrzymać. Zginam się w pół na widok zdezorientowanej miny nieznajomego mężczyzny z dzieckiem na rękach. Jego skruszona mina, dziecko mlaszczące z kciukiem w ustach i kobieta wyłożona na płytkach... Peeta nie pomaga mi wcale wtórując mi w napadzie wiesołości. Niemalże dorównuje mi głośnym śmiechem. Parę osób za nami i mężczyzna, który ku mojej wielkiej uciesze uratował maleństwo przed upadkiem powoli przyłączają się do nas. W końcu cała piekarnia wypełnia się głośnymi chichotami. Zaczyna mnie boleć brzuch i czuję, że czeka mnie szczękościsk. Chowam twarz w dłoniach i trzęsę się wstrząsana spazmami wesołości. W tym czasie pomocnik Peety, którego imię zapomniałam chlusta kobiecie w twarz zimną wodą i uzyskuję pożądany efekt... Jeśli tak można nazwać serię kaszlnięć i przekleństw wydobywających się z ust nareszcie przytomnej klientki.
Przestaje się śmiać, bo przed oczami staje mi inny kubek, inna mokra głowa i przekleństwa wydobywane się z innych... Martwych już ust. Ust, które dawały mi wskazówki jak mam przetrwać na arenie wypchanej po brzegi pułapkami, trybutami i zwierzętami łaknącymi mojej krwi i całowały moją dłoń, kiedy przekazywał mnie w ramiona mojemu mężowi. Mina mi rzednie. Kąciki ust opadają.
Kobieta zostaje postawiona na nogi. Jet wyraźnie zawstydzona. Ma czerwone policzki. Uśmiecham się do niej sztucznie. Moja nagła zmiana nastroju nie uchodzi uwagi Peety. No... A jakżeby inaczej? Zna mnie na wylot.
Kobieta lekko się chwieję i mężczyzna proponuje jej pomoc w dojściu do domu. Ona tylko kiwa głową i już na nas nie spogląda zawstydzona.
- Coś się stało? – pyta mnie Peeta przyciszonym głosem.. – Mieliśmy się zobaczyć w domu.
- Em... T-tak, ale... – wzdycham. – Nie należę do cierpliwych. – splatam ręce na piersi lekko zażenowana.
- Aa... Pójdziemy może się gdzieś przejść. Na przykład...
- Nie, nie... Widzę, że masz tu mnóstwo pracy. Przepraszam, że przeszkadzam. – przerywam mu. Wydaje się niezadowolony. Zaciska usta w cienką linię. – Em... Ale... Zobaczymy się po południu? – chwilę to trwa, ale kiwa w końcu głową. Dość smutno. Z braku innych pomysłów ściskam szybko jego dłoń i wychodzę.
Stając w bramie wioski zauważam ze zdziwieniem trzy osoby stojące na ganku naszego domu. Z daleka rozpoznaję posturę Plutarcha. Ogarnia mnie panika, że przyjechał zabrać mnie do Kapitolu na występ w jego prowizorycznym programie, ale strach znika, kiedy zauważam Paylor. Strach zastępuję niepokój. Co tu u licha robi Paylor?!
Zbliżam się do nich niepewnie. Plutarch w pewnej chwili mnie zauważa.
- Patrzcie tylko! Moja ulubiona gwiazda! – błyska zębami. Lekko się rumienię. Wymieniam uściski z Havensbeem i uściski dłoni z panią prezydent.
- Paylor.
- Witaj moja droga. – jest w dobrym nastroju. Moje obawy stopniowo łagodnieją. Trzecią osobą jest nieznajoma mi kobieta. Przedstawia się jako Jennifer Hide, kanadyjska członkini rady krajowej. Mam znikome pojęcie gdzie jest Kanada. Tylko raz widziałam mapę całego, wielkiego świata. Wszystkie te kontynenty i wielkie oceany sprawiły, że zakręciło mi się w głowie. Kobieta jest wysoka i ma długie, kruczoczarne włosy upięte w kok z tyłu głowy. Jest ubrana bardzo dostojnie i biznesowo. Członkini rady kanadyjskiej przyjechała do mnie z panią prezydent z wizytą... Powinnam się bać?
Zapraszam ich do środka i kieruję wszystkich do salonu.
- Więc... – zaczyna Paylor. – Katniss, przyjechaliśmy, aby złożyć tobie i twojemu małżonkowi pewną propozycję. – mówi rzeczowo. Macha dłonią – przekazując głos kanadyjce.
- Tak.... Więc, wiele rzeczy się zmieniło tutaj w Panem od czasu, kiedy odnowiliśmy kontakt... – zaczyna. – Uzyskaliście potrzebną wam pomoc i w zamian chcielibyśmy tylko jednej, małej rzeczy. – pochyla się do przodu nad stołem, jakby zaraz chciała wyszeptać „twojej krwi”. Zamiast tego mówi: - Chcielibyśmy, abyście z panem Mellarkiem złożyli wizytę w Londynie i wygłosili przemówienia. Opowiedzieli co się z wami działo na arena, jak się czuliście, kiedy co roku byliście skazywani na ten koszmar i wszystko inne. Potem odpowiedzielibyście na parę pytań i już. Nic więcej.
Przynajmniej kobieta nie owija w bawełnę. Cena nie wydaje się z pozoru duża, ale jak dla mnie, jest ona ogromna. Ciężar przeżycia wszystkiego na nowo... Czy dam radę? Proszą o tak niewiele...
- Puścimy to na całym świecie. Chcielibyśmy, aby wasze przeżycia spróbowały wpłynąć na społeczność.
- Niby jak? – pytam sarkastycznie.
- Dowiemy się tego, jeśli się zgodzisz.

100. Myśli, które błądzą

Zapach łez, wilgotnej ziemi i ku memu zdziwieniu dymu papierosowego przebija się przez aromatyczną woń sosen i świerków. Odsuwam się od Effie na długość ramienia i ciągle pochlipując – przyglądam jej się dużo uważniej. Ma podkrążone oczy, ani grama makijażu na twarzy, zapadnięte policzki i... Fuu... Krzywię się lekko.
Definitywnie śmierdzi od niej tytoniem.
Zastanawiam się gdzie się podziewała. Wróciła do Kapitolu? A może zamieszkała w innym z dystryktów... Zanim zdążę lepiej uformować swoje myśli – zadaję pytanie.
- Co ty tutaj robisz? – Effie rzednie mina. Nie, żeby była chociażby uśmiechnięta. Spuszcza wzrok.
- Wygląda na to... Że czeka nas kolejny wielki... Wielki dzień. – szepczę słabo. Niezrozumienie musi być wyryte na mojej twarzy, ale ona nie kontynuuje. Ku mojemu zdziwieniu kładzie dłoń na moim policzku. Przygląda się mojej twarzy ze wzruszeniem. Spogląda w moje oczy.
- Jak to możliwe? – szepczę. Nie rozumiem. Ocieram oczy wierzchem dłoni.
- O czym ty mówisz? – zadaje to pytanie prawie nieświadomie. Effie też ociera łzy.
- Nic... Nic, moja droga. – omiata wzrokiem przestrzeń dookoła. – Jesteś sama? – i ja się rozglądam. Ani śladu Galea. Wołam jego imię. Zero reakcji.
- Chyba tak. – mruczę lekko poirytowana. Mam nierówny oddech, a serce galopuje...
- Chodźmy stąd.
W domu rozpalam kominek i zasiadam przed nim ze skrzyżowanymi nogami. Rozcieram kolana. Ciągle mocno bolą po nocnym upadku, a nie pomogłam im zbytnio klękając przy Effie na cmentarzu. Dzwoniłąm do mamy i opowiedziałam jej podkoloryzowaną historyjkę o wypadku w lesie i poprosiłam o odrobinę jej maści na stłuczenia. Na szęście nie zadawała pytań, bo nie wiem, jak długo dałabym radę ukrywać prawdę.
Gorący ogień chłopocze płomieniami i strzela głośno. Ogarnia mnie dziwna pustka. Uczucie niepełności. Jakby cząstka mnie spacerowała sobie gdzieś - hen daleko... A co jeśli wiłaśnie tak jest?
Przeszywa mnie ostry ból. Zacisnęłam dłoń na poczerwieniałym kolanie. Od razu zwalniam uścisk. Powracam do patrzeniia w jaśniejący ogień i opieram się plecami o kanapę. Cisza jest taka kojąca... Taka uspokajająca... Oddycham głęboko. Na chwilę zapominam o wszystkim. O tym kim jestem. Kim byłam i kim się stanę. Wszystko ze mnie upływa... Do czasu aż słyszę dźwięk wiadomości SMS. Nie mam ochoty na nią patrzeć. Nie mam ochoty słuchać szczebiotu szczęśliwej Johanny, słuchać wyjaśnień Galea lub rozmawiać z Bariel. Nie chcę mi się...
Zamiast tego opiewam głowę o sofę i pogrążam się we śnie.
Budzę się wcześnie. Słońce jeszcze nie zdążyło wzejść. Jest może siódma. Jednakże wraz z przebudzeniem wraca do mnie ciężar kłótni z Peetą. Ciągle nie mogę go zrozumieć...
Cała zesztywniałam. Z trudem się podnoszę i rozprostowuję kości. Kolana mocno bolą. Domyślam się, że jestem sama w domu. Nic nie słychać. Jedynie mój oddech. Ogień w kominku zdążył już dawno zgasnąć.
Podchodzę do okna i wyglądam na dwór. Promyki słońca powoli zaczynają się przebijać przez mroczną ciemność. To przyjemny widok. Rozmyślam nad wczorajszym dniem. Wizyta Leeviego, kłótnia z Peetą, rozmowa z Galem, spotkanie z Effie... Moje emocje tego dnia były co chwilę wystawiane na próbę. Z niewiadomych przyczyn boli mnie głowa.
W pewnym momencie przypominam sobie o wczorajszej wiadomości... Cholera. Dopadam telefon., ale zdziwieniem jest dla mnie adresat... Peeta. Przełykam ślinę. O o może chodzić? Niechętnie sprawdzam.
Tak bardzo cię przepraszam.... Zadzwoń, jeśli zechcesz ze mą pogadać... A kiedyś może wybaczyć.
Marszczę brwi. A mam mu co wybaczać? Oczywiście... Należą mi się zapewne wyjaśnienia, ale żadne z jego przewinień nie zasługuje na karę śmieci. Moja odpowiedź jest krótka i wysyłam ją z krótkim westchnięciem.
Gdzie jesteś?
W piekarni jest mały tłok. Pięcioro ludzi czeka w kolejce na obsługę. Za kasą stoi młody chłopak. Peeta wspominał mi o swoim pomocniku. Nie pamiętam jego imienia. Jest bardzo chudy i nieumięśniony. Ma kościste ramiona i niespokojne spojrzenie. Na szyi ma długą bliznę po rozcięciu. W gardle staje mi gula. Jeszcze jedna ofiara krwawej wojny, którą spowodowałam. Staję lekko z boku i uprzejmie czekam. W pewnej chwili Peeta wychodzi zza zaplecza z dwoma dużymi tacami pełnymi chleba. Żaden z nich mnie nie zauważa. Peeta płynnymi ruchami układa chleb na półce, a ja z uwielbieniem mu się przyglądam. Mam nadzieje, że w końcu wyjaśni mi swoje dziwne zachowanie. Miał po pracy przyjść do domu i ze mną porozmawiać, ale ja nie dam rady tak długo czekać. Po prostu tu przyszłam. Ciągle stoję z boku, a do piekarni wchodzi młoda kobieta z małym dzieckiem na rękach. Małe ma może z parę tygodni, a kobieta jest zapewne w moim wieku. Już miała stanąć w kolejce, kiedy jej wzrok padł na mnie. Oczy jej się rozszerzyły i rozbłysły.
- Pani Mellark. – zawołała zdziwiona moim widokiem. Przyglądam jej się wystarczająco długo, żeby móc stwierdzić, że widzę ją pierwszy raz w życiu. Ma krótkie, czarne włosy i brązowe oczy, które błyszczą podekscytowaniem.
- Yyy... Dzień dobry. – mówię półgłosem siląc się na uprzejmość. Nieznajoma cieszy się, jak dziecko. Mam wrażenie, że za chwilę zacznie piszczeć.
- Oh... Przyjechaliśmy z mężem i nowo narodzonym synkiem, aby uczcić jego... Eee... Narodziny! Tak... Jeździmy po wszystkich dystryktach. – piszczy. Zastanawiam się chwilę. Głupotą jest zabierane tak małego dziecka w taką podróż. Na pewno jest męcząca, a jak dorośnie i tak nic nie będzie pamiętał. Nie ma szans. Mimo to uśmiecham się sztucznie.
- Katniss? – zdziwiony głos Peety dobiega zza moich pleców. Rzucam mu spojrzenie w stylu „zachowuj się normalnie”, a on chyba łapie aluzję. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Nie chcę, żeby z rana cale Panem spekulowało czy zdarzyła się poważna sprzeczka małżeńska. Nikogo to nie powinno obchodzić.
- Pan Mellark! – kobieta wydaje się powoli mdleć. Macha dłonią przed oczami – by zachować przytomność.
- Wszystko w porządku? – pytam lekko zaniepokojona, że jeśli upadnie – może upuścić maleństwo, które trzyma w swoich ramionach. Na wszelki wypadek podtrzymuję ją, ale chyba tylko pogarszam sytuację..
- W jak najlepszym! – zapewnia piskliwie. – Ja, ja, ja.... Mam na imię Rita. – wyciąga rękę. Ujmuje ją i tylko z uprzejmości powstrzymuje się od natychmiastowego wytarcia jej o spodnie. Peeta podchodzi do mnie. Udaje, że jest w szampańskim nastroju. Widzę to doskonale po jego niemrawych oczach. Tylko udaje.
- Cześć, kochanie. – obejmuje mnie od tyłu i całuje w policzek... Nagle czuje się, jak przed laty, kiedy każdy nasz gest był wymuszony i sztuczny. Wszystko, co się między nami działo było udawane. Wszystko na potrzeby kamer...
Czuje się z tym tak źle... Tak okropnie źle... Przecież od tego czasu zmieniło się tak wiele. Naprawdę się kochamy. Nie udajemy. Prawda?
Ukłucie w sercu jest tak silne i nie dające spokoju, że spontanicznie odwracam się do niego przodem, wspinam się na palce i jak najmocniej i najszczerzej całuje w usta. Biorę go tym z zaskoczenia. Z początku jest bardzo niepewny, ale w końcu oplata mnie ramionami i oddaje pocałunek. Uśmiecham się delikatnie w jego usta.
Przerywa nam huk. Opadam na ziemię i pośpiesznie spoglądam na kobietę. Leży na ziemi. Definitywnie zemdlała. Nad nią stoi jakiś mężczyzna z kozią bródką. W ramionach trzyma dziecko nieprzytomnej nieznajomej. Spogląda na nas przepraszająco.
- Zdążyłem tylko chwycić dziecko.

99. Spotkanie wśród umarłych

- Że niby od tak? – pyta z uniesionymi brwiami. – Może i nie znam go tak dobrze, jak ty, ale wystarczająco, żeby stwierdzić, że to do niego niepodobne.
- Miło, że nie tylko ja tak uważam. – szepczę i kopię w niewielki stosik żwiru. – Ale zdarzało to się już wcześniej. – otrzepuję dłonie. Gale przygląda mi się badawczo. Gestem głowy daje mi znać, żebym poszła za nim.
- Na prawdę? – pyta lekko skonsternowany.
- Tak. Wiesz... To nie jest tak, że Peeta miewa humory bez powodu. Już dawno nie widziałam go tak wściekłego. Ostatnio chyba, kiedy... – urywam. – Em... W każdym razie... – Gale udaje, że nie zauważył mojego wahania. Chwilę milczymy.
- Dobrze go znasz... – przyznaje mój przyjaciel. Zastanawiam się chwilkę.
- Gdybym go znała aż tak dobrze, to może wiedziałabym co przegapiłam. Ale tak... W końcu... Jesteśmy małżeństwem. – Gale krzywi się delikatnie. Ledwo zauważalnie. Przeszkadza mi, że jeszcze reaguje na moje komentarze tego typu. Ale trudno. Musi się przyzwyczaić.
Idziemy dalej. Mijamy złożysko i maszerujemy w stronę wschodniego wejścia do kopalni, aby kawałek za nim skręcić w prawo i dojść do słabego punktu siatki, który leży najbliżej niedawno znalezionego przez nas skrawka lasu obsianego kasztanowcami. Dawniej bywałam tam rzadko i dopiero parę tygodni temu zwróciłam uwagę na rosnące na drzewach jadalne kasztany. Było jednak za wcześnie na ich zbieranie. Mamy listopad, więc czas nadszedł.
Łuk dziwnie mi ciąży. Serce jeszcze nie do końca się uspokoiło po kłótni z mężem. Wszystko dookoła wydaje mi się takie obojętne. Tak szczerze, to nie mam za wielkiej ochoty wybierać się do lasu, ale to była pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. Mijamy cmentarz, a ja z całych sił usiłuję nie patrzeć w jego stronę, bo w piersi otwiera mi się głęboka rana na myśl o Haymitchu. Mimo mrugania, oczy zapełniają mi się łzami, które zaczynają spływać mi po policzku. Gale chyba tego nie zauważa. I dobrze. Daje mu wyprzedzić się o pół kroku i ukradkiem ocieram łzy. On mógłby mi wyjaśnić. Haymitch. Na pewno potrafiłby rozszyfrować Peetę. Tak strasznie mi go brakuję.
Już dłużej nie mogę się powstrzymać. Zerkam poprzez siatkę. Odszukuję wzrokiem odpowiednie miejsce...
Przystaję. Gale automatycznie się zatrzymuję i spogląda w stronę, w którą patrzę ja.
- Co jest? – pyta zmieszany, ale go nie słucham. Tylko patrzę na landrynkowo żółtą sukienkę w czarne gwiazdy i na krótkie włosy koloru cytryn. Mimowolnie zastanawiam się – skąd się tutaj wzięła. W ogóle wyjechała? Nie zważając na Galea puszczam się biegiem. Nie w stronę lasu, a w stronę klęczącej kobiety ze łzami na policzkach. Słysząc moje kroki odwraca się i przestaję skubać trawę, która latem pokryła grób. Staję naprzeciwko niej.
Patrzymy na siebie. Cisza, która nas otacza nie jest przepełniona nienawiścią ani wrogością, jakby się można było spodziewać.
Nagle zaczynam się zastawiać, co ja właśnie zrobiłam? Jak teraz z tego wybrnąć. Pośpiesznie spoglądam przez ramię. Ani śladu Galea. Skupiam się na klęczącej kobiecie.
Ma niebieskie oczy. Nigdy tego nie zauważyłam. Od naszego ostatniego spotkania się nie zmieniła. Ta sama zmęczona twarz, błyszczące oczy, kolorowy uśmiech... Ale teraz się nie uśmiecha. Tylko patrzy bez cienia jakichkolwiek uczuć. Czuje się nieswojo i boje się zacząć mówić... Ale to robię.
- Cześć. – zaczynam miękko. Kobieta nie odzywa się, ale kiwa głową na powitanie. Przygryzam dolną wargę. Jak ja mam to powiedzieć? Skubię paznokcie. – Emm...
- Przepraszam. – szepczę, przerywając mi. Wpatruje się we mnie uważnie. Śledzi każdą moją reakcję i z desperacją czegoś wyszukuje. Złości? Pogardy? A może przebaczenia.
Opuszczam głowę – nie chcąc by odnalazła wstyd w moich oczach. Głęboki i żrący mnie od środka. Wywiercający dziurę w żebrach i niemogący się wydostać. Pomogłabym mu, gdybym wiedziała jak. Zrobiłabym wszystko, żeby pozbyć się zdradzieckiego poczucia winy. W s z y s t k o.
Odchrząkuję i mrugam gorączkowo, ale to nie pomaga mi odgonić łez. W jednej chwili cała złość na samą siebie, na Peete, na Galea, na nią, na Haymitcha i na cały świat przysłania mi zdrowy rozsądek. Kumuluje się i wybucha razem ze mną. Niczym mina. Osuwam się na kolana i z głową na kolanach zanoszę się histerycznym płaczem. Jestem taka wściekła! Na wszystko! Zasłaniam usta dłonią, bo zaczynam wydawać z siebie dziwaczne dźwięki. Pochlipywania i głośne westchnięcia. Mam ochotę walić głową w twardą ziemię, aż poleje się krew i odpędzić od siebie wszystkie emocje – zapadając w długi sen.
Zanim zdążę lepiej obmyślać kuszącą wizję odpłynięcia, orientuje się, że ona też płaczę. Głośno i bez opamiętania. Spontanicznie przysuwam się bliżej niej i obejmuje ją ramieniem. Unosi na mnie wzrok i w pewnym momencie przytulamy się do siebie.
Trwamy tak długo. Tylko siedząc, płacząc i obejmując się nawzajem. Ledwo udaje mi się przebić głosem przez ta kakofonię naszych oddechów i szlochów.
- Ja tez bardzo przepraszam, Effie.

Libster Blog Award 2

Co to jest Liebster Blog Award?
„Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę” ;) Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."
Cóż... Robię to raz, bo tak szczerze, to nie lubię takich zabaw, kiedy powtarza się te same pytania itd. Nie nominuję też nikogo, bo wiem, że jeśli nie otrzyma się nominacji, to robi się człowiekowi bardzo przykro. Więc odpowiem na pytania niestety tylko raz. Zdecydowałam się na to tylko dlatego, że od ostatniego LBA sporo się zmieniło...
1. Dlaczego zaczęłaś pisać?
Ponieważ o jest to COŚ, czego wiele ludzi nie znajduje w życiu. jest to moja ucieczka od emocji i coś co kocham najbardziej na świecie. Trzymam przy sobie ten skrawek możliwości, bo go pokochałam od pierwszego wejrzenia.
2. Czemu akurat tą historię?
Na to pytanie ciężko mi odpowiedzieć, bo... No, jest ciężkie. Nie muszę chyba naciskać na to, że kocham igrzyska śmierci, jak żadną inną chistorię i chyba to przeważyło.
3. Co myślisz o ekranizacji ,,Kosogłosa''?
13/10
4. Gdybyś mogła być główną bohaterką jakiejś książki, to jaka by to była?
"Był sobie książę...", zdecydowanie.
5. Ulubione książki?
Pomijając igrzyska, to "Hopelesss', "Był sobie książę...", "Percy Jackson", "Złodziejka książek", "Szukając Alaski", "Legenda".
6. Sam Claflin czy Josh Hutcherson?
Sam, jest żonaty więc Josh.
7. Ulubiony/a bohater/ka dowolnej książki? Dlaczego?
Hmmm... Ostatnio dużo mówiłam o igrzyskach, więc chyba wybiorę tym razem coś innego.
Day... Zdecydowanie. Gdybym mogła uchronić go przed wszystkim co go spotkało... Zrobiłabym to.
8. Ulubiony cytat z Igrzysk Śmierci? ;)
(...)
"Skończył się czas, kiedy Peeta uważał mnie za wspaniałą dziewczynę. Wreszcie
zobaczył, jaka jestem naprawdę... Nienawidzę go za to."
9. Ulubiony film?
Kosogłos
10. Ulubiony/a aktor/ka?\
J-Law
11. Ulubiony gatunek książki?
Romans/Dramat/Akcja
Jeszcze raz ogromnie dziękuję ci, Julko za nominację, ślę ci wiele buziaków i powodzenia z twoim przewspaniałym blogiem.

98. Chółd w oczach miłości

Rankiem budzę się dziwnie odrętwiała i niewyspana. Bolą mnie kolana i ramie na które upadłam, a głowa jest ciężka od nieprzyjemnych myśli. Przypominam sobie ze szczegółami wczorajszy koszmar, histerię, bieganie po domu i łzy przerażenia. Przypominam też sobie pobódkę po tym, jak straciłam przytomność. Peeta się upierał, żeby sprowadzić pomoc, ale byłam nieprzytomna zaledwie parę minut. To wszystko sprawia, że mam tylko ochotę okryć się na nowo pościelą i zapomnieć, że trwa dzień. Mimo iż powieki mam ciężkie – mój mózg nareszcie rejestruje, że to COŚ mnie obudziło, a konkretnie dźwięk natarczywego dzwonka. Spoglądam na zegarek. Południe. Cholera.
Wyskakuję z pościeli i zbiegam po schodach. Dobiegam do drzwi i pośpiesznie je otwieram w chwili, gdy dzwonek się powtarza. Moim oczom ukazuje się Leevi. Wita mnie pogodnym uśmiechem. Omiata mnie spojrzeniem od stóp do głów.
- Hej, Katniss. – mówi z wyraźnym entuzjazmem. – Obudziłem cię?
- Leevi... Hej. Em... Tak, ale nic nie szkodzi. Wejdź. – odsuwam się na tyle, aby mógł wejść do środka. W tym czasie zastanawiam się czy Peeta zdecydował się zostać w domu czy też wyszedł z samego rana do piekarni. Raczej to drugie. Troszkę mi smutno, że nie został w domu. Levi swobodnym krokiem wchodzi do środka i zdejmuje buty. Gestem ręki zapraszam go do kuchni. Siada przy stole i przeciąga się. – Napijesz się czegoś?
- Wody, jeśli można. – spoglądam na niego przez ramie.
- Nie można. – drażnię się z nim.
- Oj... Wyczuwam ironie. Nie ładnie... – odpowiadam mu cichym śmiechem. Wyciągam dwa kubki. Do jednego nalewam wody i podaje Leeviemu. Jego wzrok zatrzymuje się na moich kolanach. – Co ci się stało?
- Em... Upadłam. – wyjaśniam co nie jest kłamstwem, ale nie jest też do końca prawdą. Leevie się krzywi.
- Auć! Aż taka z ciebie niezdara? = drwi i pociąga łyk wody. Przerywam robienie sobie herbaty i z lekkim uśmiechem odwracam się do niego.
- Nie gadaj, że przyszedłeś tutaj tylko po to, że by się ze mnie ponaśmiewać. Nie muszę ci chyba przypominać, że wygrałam igrzyska. – unoszę jedną brew.
- Masz całkowitą rację. – wymachuje palcem wskazującym. Podkreślając swoje słowa. – Przyszedłem ci podziękować.
- Podziękować? – zdumiewam się. – Niby za co?
- Za to, że wczoraj... za wczoraj. Za to, że pomogłaś Jo. – mówi z wdzięcznością. Spoglądam na niego zaskoczona.
- Przecież... To był mój obowiązek. Nie masz mi za co dziękować.
- Ale mimo to... A, i dzięki za wodę. – znowu unosi kubek do ust.
- Może podziękujesz jeszcze za powietrze... Nawet nie myśl, żeby podziękować za powietrze. – śmieje się. Poprawił mi humor. Bardzo lubię Leeviego. Do tej pory jeszcze się na nim nie zawiodłam. Leevie też się uśmiecha. Słyszę głośny gwizd gotującej się wody w czajniku. Zalewam nią ususzone liście mięty i słodzę łyżeczką cukru. Rozmowa ciągnie się dalej i swobodnie przechodzi w dyskusję na temat zmian, które zaszły w naszym dystrykcie. Mówimy o nowym burmistrzu, o planach wybudowania fabryki lekarstw i o ludziach z Kapitolu, którzy musieli się przeprowadzić. Śmiejemy się z ich prób nie gadania tak piskliwie. W końcu Leevuie musi iść, bo niedługo zaczyna pracę. Stojąc w drzwiach odwraca się do mnie.
- Jeszcze raz dziękuję. – żegna się.
Po jego wyjściu zauważam jak bardzo głodna jestem. Po prysznicu zakasam rękawy i chwytam w dłoń dziennik z przepisami mamy. Co jak co, ale uwielbiam gotować odkąt się tego naucyłam. Kartkuje skomplikowane i wymagające czasu potrawy aż dochodzę do łatwiejszych i szybszych w przyżądzaniu. Nie mam jakos ochoty na zabawę. W końcu daje sobie spokój z kartkowaniem. Postanawiam zrobić zapiekankę.
Mniej więcej w połowie procesu krojenia ziemniaków, wraca mój mąż. Niby od niechcenia zsuwa z ramion kurtkę i siada przy stole kuchennym. Opiera głowę na dłoniach. Bez słowa.
Zaniepokojona zerkam w jego stronę.
- Hej... – szepczę zdezorientowana.
- Cześć. – odpowiada szorstko. Wycieram ręce i podchodzę bliżej niego. Siadam na stole.
- Co jest? – pytam ze skruchą w głosie. Przeczesuję palcami jego włosach i odgarniam długie loki z jego twarzy, częściowo przesłonietej dłońmi.
- Czasami zdarzają się człowiekowi gorsze dni. – warczy. Odchyla się do tyłu na krześle i wzdycha. – Dla mnie dzisiaj zdecydowanie taki jest.
Ze zdziwieniem przyglądam się jego twarzy. Chwytam za jego policzki i patrzę na rozcięcie na policzku i lekko siniejące oko.
- Co to jest!? – pytam z rozdziaionymi ustami. Odtrąca moją rękę.
- Nic... Wypadek przy pracy. – nagle zrywa się na równe nogi i zaczyna wspinać się po schodach. Poirytowane zeskakuje ze stołu i krzyczę.
- Peeta! Nie zachowuj się jak dziecko? Co się z tobą dzieję? Jesteś... – nie potrafię znaleźć odpowiedniego słowa. - ... wszystkim tym, czym nie bywasz normalnie. – Zatrzymuje się u szczytu schodów. Chwilę myśli i wraca. Staje na przeciwko mnie.
- Rozwiń to. – żąda. Jeszcze przed chwilą byłam tylko piorytowana. Teraz zaczynam być zła. Jest taki obojętny. Taki zimny. Coś musiało się stać, a on nic mi nie powiedział. Jego ton sprawia, że cała się jeżę. Zaciskam zęby i pięści.
- Ty dobrze wiesz o czym mówię. – cedzę.
- Nawet jeśli, to chcę to usłyszeć. – kipiąca złością wyrzucam.
- Jesteś zimny, obojętny. Taki inny od codziennego siebie. Trzymasz mnie na dystans. Kompletnie ignorujesz to, że się o ciebie martwię! – wybucham. Zaciska szczęki i wbija we mnie lodowate spoiżenie. Bez dobrze znanego mi ciepła i miłości. Widzę w nich tylko ślepa pustkę. To sprawia, że ulatuje ze mnie powietrze. Co takeigo się stało wczoraj wieczorem, kiedy byłam z Johanną? Co takiego przegapiłam? Co ja zrobiłam?
- Nie potrzebuje, żeyś się o mnie martwiła. Jestem dorosły. – cedzi.
- A zachowujesz się, jak dziecko!
– Z resztą, ty też nie chciałaś, żebym się o ciebie martwił. Tak bardzo ci na tym zależało. – warczy. Opuszczam ramiona zrezygnowana.
- Nie prawda... Nie, nie o to mi chodziło. – tłumaczę.
- Nie ważne. – chwyta z wieszaka kurtkę i wybiega. Stoję w chłodnym wietrze niezamkniętych drzwi. Całkowicie osłupiała. Drżącymi rękami odnajduję telefon. Normalnie zadzwoniłabym do Johanny, ale nie wiem czy ma czas. Po dobrym humorze, który zapewnił mi Leevie nie ma śladu. Szybko wyszukuję odpowiedni numer i głośno oddychając przykładam telefon do ucha.
- Gale?



97. Twarze w gwiazdach na wieki zapisane

Ciche skrzypnięcie schodów towarzyszy mi podczas wspinaczki na górne piętro. Omiatający mnie półmrok i głucha cisza. Rozglądam się po opustoszałym korytarzu. Czuję swąt niedawno palonego drewna – zapach przeze mnie uwielbiany i stale mi towarzyszący podczas chłodnych miesięcy. Słysze też cichy świst wiatru – zapewne wlatującego przez otwarte okno w sypialni. Uchylam lekko drzwi i w ciemności zauważam jego twarz. Nie śpi, jak się spodziewałam. Zamiast tego siedzi na krześle przy otwartym oknie i wpatruje się w gwiazdy. Księżycowe światło pada na jego twarz na której widać zmęczenie. Nic nie mówiąc zbliżam się i kładę ręce na ramionach męża. Nie wzdryga się ani nie odwraca. Obejmuję go za szyję i opieram brodę na czubku jego blond loków, którym przydałoby się podcięcie. Milcząc – wpatrujemy się w połyskujące gwiazdy i w tle błyszczące czernią niebo. Patrząc na nie mam wrażenie, że widzę wśród gwiazd twarze. Tylko dwie. Jedna należy do Rue... Druga to Prim. Kiedy tak patrze na ich uśmiechy tańczące wśród gwiazd – czuję motyle w brzuchu. Zamykam oczy i nie zauważam, kiedy po policzkach zaczynają spływać łzy. Słone łzy. Tymczasem pod moimi powiekami widać obie sceny strasznych śmierci. Widzę frunący oszczep i spadające z nieba spadochrony. Słyszę dźwięk wybuchającej bomby i upadającego ciała małej dziewczynki. Dziś miałyby po piętnaście lat, a nie dane im było aż tak długo żyć. Wdycham słodki zapach włosów Peety i w myślach dziękuję losowi za to, że chociaż jego dla mnie oszczędził.
- Idź się połóż. – mówi chłodnawo. Przygryzam dolną wargę wyrwana z zamyślenia.
- Co?
- Połóż się. – powtarza. Nie da się nie zauważyć ziąbu płynącego spomiędzy jego warg. Zastanawiam się czym jest to wywołane, Czyżbym swoim wypadem na cały dzień zirytowała go aż do tego stopnia? A może stało się coś innego czym podpadłam. A może nie znam powodu.
- A ty? – pytam chcąc nieco zbliżyć się do rozwiązania zagadki. Bierze głęboki oddech i niby od niechcenia szepcze:
- Nie... Jakoś, nie... Nie ważne. Idź się połóż. – nagle ton jego głosu zmienia się na pełen troski i czułości.
- Kocham cię, - wyszeptuję odstępując od tematu. Przykładam usta do jego włosów. On unosi rękę i nie odrywając wzroku od nieba odszeptuję.
- Ja ciebie też... Ale musisz odpoczywać.
Znowu zamykam oczy i mocniej go obejmuję – ignorując jego komentarz. Ściskamy sobie dłonie i ponownie cichniemy. Czuję, jak powieki mi opadają. Jak zmęczenie bierze górę nad moim ciałem. Biorę głęboki wdech, a potem ziewam przeciągle.
- Mówiłem. – mówi z troską.
- A ty?
- Nie chce mi się spać. – kłamie.
- Nie kłam. – proszę.
- To może inaczej: Nie chcę spać. – wyjaśnia miękko. Już rozumiem. Ze skruszonym wyrazem twarzy pytam:
- Co ci się śniło? – kręci głową.
- Nie ważne. – unika tematu. Ponownie cichniemy. Smutno mi, że nie chce się ze mną tym podzielić, ale sama nie zawsze mu wyjawiam jakie sny mnie męczą. Zanurzam palce w jego miękkich włosach i z lekkim śmiechem mówię:
- Trzeba ci podciąć włosy. – ponownie się pochylam i składam pocałunek na puklach.
- Jest pani w stanie się tym zająć, pani Mellark? – pyta z cichym śmiechem.
- Z przyjemnością, proszę pana. – odpowiadam z Kapitolińskim akcentem. Peeta się krótko śmieje i wreszcie odwraca ku mnie głowę. Obrzuca spojrzeniem moją twarz i się podnosi. Jest w zwyczajnych ubraniach.
- Połóż się zrobię sobie herbatę i zaraz przyjdę. Chcesz też? – kręcę głową. Chwilę patrzymy sobie w oczy. W pewnej chwili sama przyciągam go do siebie i mocno całuję jednocześnie – przepraszając i obiecując sobie, że nie będę naciskać na wyjaśnienia. Ma prawo do tajemnic. Nawet przede mną. Odsuwa mnie od siebie, jak na moją głowę zbyt szybko. Bez uśmiechu wychodzi i słyszę szuranie stóp na schodach...
Leżę w dole do połowy przysypana popiołem... Martwi ludzie sypią popiołem w moją twarz, zakopują mnie w nim. Uświadamiam sobie, że kiedyś już mi się to śniło. Prim z cieniem wściekłości sypie mi szarym prochem prosto w usta. Haymitch w oczy... I tak dalej... I tak dalej. A łopata szoruje i szoruje. Madge – ustrojona w ładną, białą sukienkę chlusta mi w twarz wiadrem prochów. Szur... Szur...
W pewnej chwili rozpoznaję jedną z twarz stojącą w tłumie. Osoba przeciska się przez tłum stojący w kolejce i staje nad moim grobem z wiadrem popiołu... Wywraca je do góry nogami i odwraca się. Rusza przed siebie i ponownie mija ludzi, a ja zdążam tylko z ogromnym trudem wykrzyczeć imię...
- Peeta!

Budzę się zlana potem. Sen był krótki, a jaki potworny.. po omacku wyszukuję wokół siebie ciała, ale zamiast tego moje palce natrafiają wyłącznie na pustkę. Wpadam w panikę. Doskakuję do włącznika światła i go wciskam. Zastaję pusty pokój. Wpadam do łazienki – pusto. Zbiegam po schodach spazmatycznie oddychając i płacząc jednocześnie. Szlocham i sprawdzam kuchnie i salon... Nie ma go! Wybiegam przed dom w głuchą noc, ale tam też zastaję wyłącznie pustkę. Wyobrażam sobie najgorsze! Scenka ze snu ciągle kołaczę w mojej głowie. Zaczynam się trząść i panikować jeszcze bardziej. Przeskakuję przez schodki na ganek i przebiegam przez salon i kuchnie. Wybiegam na usłany świeżymi liśćmi taras i gorączkowo rozglądam się dookoła. Mokre policzki szczypią od chłodu, a kiedy kawałek ode mnie zaczynam rozróżniać chłopaka o blond czuprynie od ciemnego drzewa... Czuję, że moje serce na chwilę staję. Może na sekundę. Zaczyna znowu bić gorączkowo, a dla mojego ciała, to za dużo. Osuwam się na kolana i czuję mocny ból w udach. Chłopak nagle odwraca głowę w moją stronę... I c-chyba wstaję, ale nie jestem pewna, bo czuję, jak moje ciało ustępuję głębokiemu snu.

96. Ciemność ubrana w niebieski t-shirt

- Peeta? - odzywam się niepewnie do słuchawki. Zamiast odpowiedzi słyszę głośne westchnięcie. Chyba ulgi. Przygryzam dolną wargę - zakłopotana, że wcześniej nie dałam mu znaku życia. Musiał się martwić.
- Em... Tak, tak... Wszystko dobrze? Bo... Jest już po północy, skarbie. Kiedy wrócisz? - W jego głosie pobrzmiewa zmartwienie i coś jeszcze... Jest roztrzęsiony. Zmieszana bawię się brzegiem białego t-shirta.
- Miałeś na mnie nie czekać. Musisz się wyspać. - upominam go, nie wiedząc co innego powiedzieć. - Jestem z Johanną i czekamy na Leviego. Zaraz przyjdzie, a do domu wrócę w najgorszym wypadku za pół godziny. - przez najgorszy wypadek rozumiem zabranie roztrzęsionej Johanny do nas do domu gdzie pomyślimy co dalej.
- Martwiłem się o ciebie... Zaraz, zaraz... Leviego? Po co na niego czekacie? - oczami wyobraźni widzę, jak ze zmieszania marszczy brwi.
- Opowiem ci, jak wrócę. A poza tym nie musisz się o mnie aż tak martwić. Daje sobie radę. - zapewniam.
- Ależ ty jesteś uparta. - wzdycha. - Czekam. Do zobaczenia.
- Pa... - odpowiadam cicho patrząc na czubki wytartych butów. I tyle. W słuchawce słychać ciche "pip... Pip... Pip...". Po dłuższym czasie opuszczam rękę. Zaciskam usta czując się jakoś nieswojo. Jakoś... Dziwnie. Nie podoba mi się to. Biorę głęboki wdech i przyklejam na twarz sztuczny uśmiech pełen nadziei. Wracam do małego saloniku, gdzie zastaję to samo, co zostawiłam. Johannę i Victorie - oglądające jakiś program muzyczny o którym opowiadał mi Plutarch Havensbee. Mówił też coś o moim występie w nim, ale nie odezwała się przez półtora roku. Nie Żeby robiło mi to jakąś różnicę. Nie zgodziłabym się za żadne skarby.
Victorie przenosi na mnie wzrok i uśmiecha się ze współczuciem. Zakłopotana stoję obok sofy i spoglądam raz na Johannę lub odbiornik telewizyjny. Ponieważ program wcale nie przyciąga mojej uwagi - kręcę się to tu, to tam. Spoglądam na stare fotografie, oglądam różne nagrody za zwycięstwa w ostatnio organizowanych wydarzeniach sportowych, fascynuje się zapachem kwiatów w wazonie na drewnianym stole. Przeganiam nieprzyjemne myśli i koncentruje się na kształcie drewnianych wzorów w panelach podłogowych. Zwracam uwagę na pajęczyny w rogu pokoju, który służy za salon i sypialnię Leeviego. Przyglądam się tytułom podręczników leżących w eleganckim stosie na półce. Wyglądam przez okno i przyglądam się zmordowanej sylwetce dziewczyny. Ma cienie pod oczami i zmęczony wyraz twarzy. Ramiona ma skrzyżowane na piersi, a długie włosy okalają jej twarz czyniąc ja jeszcze bardziej chudą niż jest w rzeczywistości. Sporo czasu zajmuje mi dodanie dwa do dwóch i zrozumienie, że dziewczyna patrząca mi w oczy, jest tylko mizernym odbiciem mizernej mnie. Z niewiadomych przyczyn schudłam, a późna pora i masa wysiłku przy dodawaniu otuchy Johannie dokończyły ten żałosny obrazek.
Nagle mam ochotę zbić zdradziecką szybę i zmusić ją do okazania mojego prawdziwego wizerunku. Wizerunku mnie, a nie tej dziewczyny. Przecież TO nie mogę być JA. Czy to możliwe, że znowu zmierzam w złą stronę? Przyglądam się jej uważniej. Mrugam dwa razy i potrząsam głową.
Coś ulega zmianie. Dziewczyna przypomina teraz bardziej MNIE, niż ta poprzednia. Jej ubiór i zmęczenie wypisanej w rysach twarzy się nie zmieniły, ale nie jest aż taka chuda. Z tym wizerunkiem jestem w stanie się pogodzić. Wystraszyłam się, że może znowu...
- Jestem! - słyszę wołanie od strony drzwi wejściowych. Ciche, ale słyszalne i przez dłuższą chwilę nie mam pojęcia co powinnam teraz zrobić. Czy powinnam stanąć pomiędzy Leevim i Johanną i sama mu wszystko opowiedzieć? A może powinnam złapać ciężarną za rękę i pozwolić jej mówić - trzymając się nieco z boku? A może powinnam zabrać Victorie do jej brata w pokoju obok i dać Johannie rozstrzygnąć bitwę sama? Odrywam wzrok od lustrzanej mnie.
Nasze spojrzenia się krzyżują. Jej - błagalne i pełne paniki i moje. Johanna bierze głęboki wdech i pokazuje ruchem głowy siostrę Leeviego i drzwi ich pokoju. W pewien sposób cieszę się, że nie muszę brać w tym udziału. Znalazłam się bowiem w dość kłopotliwej sytuacji, a w każdym razie niewygodnej. Ciągle nie mogę sobie przyswoić, że Johanna. Mason... Zostanie m a t k ą.
Posłusznie ruszam się i wychodzę na widok. Odwieszający kurtkę Leevi spogląda na mnie ze zdziwieniem, ale o nic nie pyta, kiedy zabieram dobrze poinformowaną Victorie z pola widzenia. Zanim zdążę zrobić krok - Johanna pociąga mnie za rękaw i bezgłośnie mówi "wracaj zaraz". Znowu odczuwam to nieprzyjemne mrowienie w okolicach żołądka. A jednak. Bez słowa potakuje.
Zamykam za sobą drzwi. Słyszę cichą i krótką wymianę zdań, ale nijak nie nawiązującą do ważnego tematu.
- Idziesz tam do nich? - pyta dziewczyna. Przygrywam dolną wargę i mamroczę w odpowiedzi:
- Mhm... - kładę jej dłoń na ramieniu i szepczę. - Życz jej... Em... IM szczęścia. - Vi bierze głęboki wdech.
- Leevi taki nie jest. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. - potakuję, mając nadzieję, że nie kłamie. Strzepuję część niepokoju i... I wracam. Johanna ulokowała się obok szarookiego chłopaka przy kuchennym stole i coś mu tłumaczyła.
... przemyślał swoją reakcję. - uspokajająco głaszczę mu dłoń. Leevie zdążył już nabrać podejrzeń.
- Jo, co się dzieję? Coś nie tak? Chodzi o Katniss? - pyta rozgorączkowany.
- Ekhem... - odchrząkuję. Chłopak rzuca krótkie spojrzenie w moją stronę.
- Wybacz. - prosi. Nie wiedząc co ze sobą zrobić siadam na oparciu kanapy. - Możecie mi wszystko wyjaśnić?
Johanna przenosi wzrok na swoją dłoń. Przymyka oczy - zapewne chcąc się uspokoić.
- Johanna! - błaga Leevie. - Coś się stało? Katniss?
- Nie wiem... - szepczę Johanna. Niepewna puszcza jego rękę i kładzie obie sobie na kolanach. Bierze głęboki oddech i na jednym oddechu zaczyna mówić. - Nie wiem czy stało się coś wspaniałego, złego, magicznego, przeklętego, wspaniałego czy jeszcze innego, ale mogłabym to pewnie określić, gdybym wiedziała co pomyślisz i co zrobisz, a dopóki tego nie sprawdzę - nie wiem, więc tak myślałam i myślałam i zastanawiałam się, jak ci to powiedzieć i zastanawiałam się i zastanawiałam i w końcu doszłam do wniosku, że jeśli zacznę owijać w bawełnę, to zapewne stchórzę i skończę wciskając ci jakąś wymyśloną historyjkę o złym śnie, albo coś jeszcze innego, a wtedy nigdy bym ci nie powiedziała, więc chcąc tego uniknąć mówię ci tu i teraz, że będziesz ojcem. - kończy głębokim wdechem. Mam ochotę wtrącić, że było to potwornie długie zdanie i chyba nawet za długie, bo jej chłopak wygląda, jakby nie załapał. Już mam się wtrącić, kiedy Johanna sama zajmuje się nakierowaniem go na właściwą ścieżkę. - Leevie... Jestem w ciąży.
Na jego twarzy w końcu widać cień zrozumienia. Marszczy brwi i rozchyla delikatnie usta po czym szepcze:
- No... Ładnie. - zapanowanie milczenie. Czekamy na dalszy ciąg przemowy, ale nie nadciąga. Słychać tylko szum wiatru na zewnątrz i miarowe oddechy. Nic poza tym...
- No... I? - dopytuje Johanna. Wydaje się być poirytowana jego milczeniem. Leevie otrząsa się, zupełnie jakby przez ostatnie parę minut był w jakimś transie. Budząc się - mruga kilkakrotnie i cichym szeptem zdradzającym emocje wyjawia:
- Skłamałbym... Gdybym powiedział, że mnie zaskoczyłaś. Za to nie skłamię, jeśli powiem, że w tej chwili mogę lecieć ze szczęścia podbijać świat... - wyjaśnia. - Ale... Nie wiem co powinienem teraz zrobić, gdyż nie wiem co ty czujesz. - dziewczyna wyraźnie się rozpromienia, a ja czuję, że moja obecność, jest zbędna.

95. Sen więźnia

Patrzę, jak dwie sylwetki oddalają się i w końcu znikają po skręceniu w uliczkę prowadzącą do złożyska. Stoję, niczym słup soli i patrzę w punkt oddalony ode mnie o sto pięćdziesiąt metrów. Z transu wyrywa mnie dźwięk kół szorujących po mokrym żużlu i widok Roryego zmierzającego ku bramie wioski na widowiskowo prezentującym się rowerze. Marszczę czoło zastanawiając się nad celem jego odwiedzin… i wale się otwartą dłonią w czoło. Przez chwilę rozwodzę się nad swoją sklerozą i poczuciem winy, ale kiedy Rory zeskakuję z roweru i podbiega do mnie w podskokach – znikam w domu. Szybkimi ruchami wymuskuję siedem złotych monet z płaszcza i wracam.
- Rory… Strasznie cię przepraszam. – niemal jęczę z żalu do siebie samego. – Wyrobiłem się szybciej i tak szczerze, to kompletnie zapomniałem. – Chłopak wzrusza ramionami.
- Nie ma sprawy. Zdarza się. Z resztą gdyby nie ty, to w ogóle nie miałbym jak oszczędzać na liceum. – uśmiecha się z wdzięcznością, kiedy wręczam mu pieniądze. Przygląda się uważnie monetom i stwierdza: - Dałeś mi o dwa dolary za dużo. – Macham dłonią, odpędzając jego rękę.
- To za moją sklerozę. – Rory się śmieje.
- Na moje, to możesz zapominać mi zapłacić częściej. – śmieje się i chowa pieniądze do kieszeni. – Co mamy jutro? – pyta. Cofam się do domu i z pankowego etui wyciągam tablet wielkości dłoni dorosłego człowieka. To urządzenie ma mi „pomóc” jak to ujął burmistrz. Z niechęcią przyznaję mu rację. Nieźle ułatwia sporo zadań. Przesuwam palcem po ekranie, a przed moimi oczami pojawia się tablica z cyframi. Wstukuję kod, a urządzenie się odblokowuję. Szybko sprawdzam zamówienia z dwunastki.
- Hm… Jutro jest wtorek, więc musisz tylko podjechać do Joinie Webber, Carwell Jonkens, Ryana Edwarda i Ripper.
- Tylko tyle? To mi zajmie może z godzinę. Webber i Edward mieszkają w miasteczku, Ripper na złożysku i Tylko do Jonkensa muszę pojechać aż do wschodniego wejścia kopalni. Daj mi coś więcej. Chcę zasłużyć na moje wynagrodzenie. – skarży się. Chichoczę.
- I tak jesteś najlepszym dostawcą pieczywa w dystrykcie. – mierzwie mu włosy. Rory wywraca oczami. Szybko się żegnamy po czym wskakuję na rower i odjeżdża. Odwracam się z zamiarem ponownego zniknięcia za drzwiami, ale zatrzymuje mnie głos.
-Peeta... – Rory przystanął i wpatruje się we mnie lekko przygaszony. Unoszę brwi w pytającym geście. – Widziałem Katniss i Johannę. Wszystko z nią w porządku?
- Z Katniss? – pytam niczym głupi. Przecież wiem o co chodzi.
- Nie... – mamroczę. – Chodziło mi o Johannę. – opieram się plecami o drzwi z rękami w kieszeniach.
- Nie mam... – przerywa mi dzwonek wiadomości tekstowej. Szybko przebiegam po telefonie. Wiadomość od Katniss.
Nie czekaj na mnie z obiadem.
No jasne... A jakże by inaczej?
„Raz... Dwa.
Trzy... Cztery.
Pięć...
Wstrzykiwać.
Raz... Dwa.
Trzy... Cztery.
Pięć...
Wstrzykiwać. „
Potwornie chrapiący głos wydaje mrożące krew w żyłach polecenia. Słyszę własny urywany oddech i czuję obręcze wokół ramion i kostek. Żelazo. Nie zerwę ich. Uwięziony w więzach swojego umysłu, walczę z przerażającą rzeczywistością. Czuję własny gniew i ból. Czuję nienawiść i żądze zemsty. Wbijam nadgarstki w kajdany i staram się walczyć z przerażeniem. Walczyć z samym sobą i okrucieństwem świata na który sprowadziła mnie nie żyjąca matka. Wiem, że to sen. To musi mi się śnić! Nie wiedziałem, że moja matka nie żyję. To sen!
Kiedy jednak kolejna igła boleśnie wbija mi się w mocno krwawiący kark – nie jestem już w stanie tego sobie wmawiać. Jest tylko gorzej. Pochłania mnie ciemność i bijąca groza. Kolejna seria śmierci i ból. Już tylko to widzę. Własne cierpienie i coś, czego nigdy się nie pozbędę.
Wspomnienia.

Budzę się od uderzenia. Rozglądam się odrętwiały ze strachu dookoła mnie i ze zdziwieniem odkrywam, że leżę na podłodze dość daleko, ale obok sofy i z trzaskającym płomieniem metr ode mnie w kominku. Moja głowa opada bezwładnie i zdaje się jedynie na okropnie palący żar ognia i zbyt rzeczywistym bólem w piersi.

94. Strach przed prawdą

Mijają minuty, a może godziny zanim jestem w stanie coś powiedzieć... Zanim w ogóle zaczynam rozumieć wypowiedziane przez nią słowa. Kiedy wreszcie zdaje sobie sprawę, że siedzę z rozchylonymi w niemym proteście ustami i oczy mi przysychają od nie mrugania, Johanna stoi przy oknie z skrzyżowanymi na piersi rękoma. Jest zmartwiona lub zamyślona. Patrzy na szarawy, jesienny krajobraz dwunastego dystryktu i się nie odzywa. Przełykam ślinę i mrugam parę razy zanim się odzywam.
- Levi nic nie wie. Prawda? – pytam z nadzieją w głosie. Jeśli wie i zostawił ją samą w takim stanie, albo tym bardziej doprowadził ją do owego stanu, to niech lepiej nie podchodzi blisko zasięgu moich strzał. Zaciskam zęby i wbijam w nią wzrok. Johanna zatapia palce we włosy i wybucha cichym płaczem. Odwraca się przodem do mnie po czym opiera się plecami o ścianę i osuwa się na ziemię. Oplata nogi ramionami i cicho szepczę w odpowiedzi:
-Nie. Jeszcze nie wie... Ciemna maso, dowiedziałam się pięć godzin temu! – ociera oczy wierzchem dłoni. Nagle zauważam bezsens tej całej sytuacji.
- Em... Może i nie jestem ekspertem... – zaczynam. Wstaję z kanapy i przysiadam się obok niej opierając się plecami o ścianę. – Ale chyba nie powinnaś płakać... tylko się cieszyć. – Johanna parska.
-Katniss... ja... Ja nie jestem gotowa na dziecko. Ja... Ja i Levi nawet razem nie mieszkamy. Nie znamy się nawet roku. Co prawda układa nam się doskonale i jestem w nim zakochana do reszty... Ale... – urywa i nie kontynuuje.
- Ale? – dopytuję.
- Ale on może zawsze odejść. Znaczy... Nic go przy mnie nie trzyma i może się na mnie wypiąć, kiedy się dowie. Nie chcę zostać sama z tą... sytuacją. – uderza pięścią w podłogę.
- Ale Johanna... Przecież nie zostaniesz sama! – protestuję. – Z resztą... Obie znamy Leviego. Nie zrobiłby czegoś takiego. Powinnaś się z tego cieszyć. – szepczę pocieszająco. – Musisz mu jak najszybciej powiedzieć. Jeśli nie zwariuje ze szczęścia, to na pewno cię wesprze. Od tego jest.
- A niby jak mam mu to powiedzieć? – pyta z uniesionymi brwiami.
- Nie wiem... Przyjdzie dzisiaj?
- Nie. Pewnie właśnie wyszedł do pracy. Miałam wpaść do niego do domu za jakąś godzinę i zerknąć czy Victorie i Kasper nie puścili domu z dymem... A przy okazji zrobić im coś do jedzenia i przypilnować, żeby odrobili lekcje. Miałam zostać u nich na noc. – pociąga nosem. Zastanawiam się chwilę.
- Pójdziesz? – pytam.
- Jasne, że tak. Nie spotkałaś ich... Kasper chcę w przyszłości zostać naukowcem, a Victorie ma fioła na punkcie ruchu fizycznego. To z tym dymem, to poważnie. – parskam cichym śmiechem.
- Niezłe ziółka. – szepczę. Johanna lekko się uśmiecha.
- Lubie ich... I co najważniejsze... Oni lubią mnie. – uśmiecha się blado.
- Niemożliwe. – żartuję. Śmiejemy się przez chwilę. – To co zrobisz? Mogę zaczekać z tobą aż wróci Levi, jeśli chcesz. – Johanna kręci głową.
- Nie... Muszę sama z nim porozmawiać.
Kiedy przychdzę do domu czuję smakowity zapach pieczonego mięsa. Kierowana zapachem wchodzę do kuchni i zastaję Peetę we własnej osobie, zdejmującego właśnie kurczaka z patelni. Wywracam oczami.
- Wróciłeś wcześniej. – mówię wchodząc do kuchni. Odwraca się na sekundę i z drewnianą łyżką między zębami mamroczę:
- Uhum... Jaem ao acy. – śmieje się cicho. Peeta wyjmuję łyżkę z ust i też zaczyna się śmiać.
- Bardzo przekonujące. - śmieje się. Wyłącza palnik, zdejmuję fartuch i opłukuję ręce po czym podchodzi do mnie i szybko cmoka w usta. Marszczę brwi niezadowolona. - To tak się wita swoją żonę po całym dniu pracy? – cmokam z dezaprobatą. Peeta znowu się śmieje i wraca się do mnie. Podnosi mnie do góry i sadza na blacie kuchnnym. Jego dłonie lądują na moim karku i przyciaga mnie do siebie. Jego usta delikatnie ocierają się o moje, a nasze oddechy stają się jednym. Przymykam oczy po czym je otwieram i spoglądm przd siebie. Nasze twarze są na tej samej wysokości. Mój ukochany wpatruje się intensywnie w moje oczy. Stykamy się nosami i patrzymy sobie w oczy. Jego dłonie suną wzdłóż moich pleców i zatrzymują się na ich samym dole. W takich chwilach... Spokojnych i słodkich mogło by się wydawać, że serce powinno pracować spokojnie. Nic bardziej mylnego. Nasze serca rozpoczynają bieg. Z początku truchtają niemal wcale się nie męcząc. Przysówam się bliżej niego i delikatnie całuję kącik jego ust i brodę. Pólsująca krew w skroniach oznajmia mi, że moje serce przystąpiło do energicznego biegu. Teraz to on się do mnie przysówa i mocno mnie całuję. Odwzajemniam pocałunek i delikatnie rozchylam usta umożliwiając mu pogłębienie go. Zamykam oczy i poddaje się doznaniom. Czuje, jak od ust rozprzestrzenia się przyjemne mrowienie i kumuluje się wszędzie. Porządanie rozrywa mnie od środka. Peeta przygnyza moją wargę i się odsuwa na parę centymetrów.
- A tak dobrze? – pyta z uniesionymi brwiami.
- Ujdzie. – szepczę zdyszana. Peeta chcę powiedzieć coś jeszcze, ale przerywa mu pukanie do drzwi. Wzdycham niezadowolona. Peeta mruga do mnie i idzie otworzyć. Opieram się wierzchami dłoni o blat i zeskakuję z niego. Z holu słyszę cichy głos.
- Gdzie Katniss?
- W kuchni. Wszystko gra? – mój mąż nie uzyskuję odpowiedzi. Johanna cicho wchodzi do kuchni. Ma kamienną twarz, ale w jej oczach widzę strach. Jej zielony podkoszulek zastąpił bawełniany sweter zakrywający jej dłonie. Włosy ma związane w koński ogon, a jej prosta grzywka, jest niedbale upięta spinką na czubku głowy.
- Nie dam rady. – szepczę. Rozkładam ramiona, a ona bez wahania przytula się do mnie. Nie płaczę, ale jest roztrzęsiona. Obejmuje ją ciasno i czuję, jak kraje mi się serce. Po raz kolejny się przekonuję, że jej postawa twardzieli, to tylko gra. Peeta za jej plecami wskazuję kciukiem schody i unosi jedną brew. Pyta się czy ma nas zostawić same. Chwile się zastanawiam. Raczej nic nie zdziałamy tylko siedząc.
- Pójdę tam z tobą. Idziemy. – Johanna odsuwa się ode mnie i kiwa głową. Zaciska palce na czymś w rodzaju maleńkiej figurki. Uśmiecham się uspokajająco w stronę mojego męża. Szybko całuję go w usta i mówię. – Niedługo wrócę.
- Co się stało? – pyta zmieszany. Chwyta mnie delikatnie za ramiona i przygląda mi się z nieskrywaną uwagą.
- Pogadamy później. – odpowiadam wymijająco. Musze najpierw pogadać z Johanną sam na sam zanim cokolwiek mu wyjaśnię. Uśmiecha się krzywo, ale kiwa głową.
- Masz telefon? – odpowiadam skinięciem. Peeta ściska moją dłoń i puszcza ją, tak, że bezwładnie opada przy moim boku. Zaciskam usta i widząc zmartwienie w jego oczach – mam ochotę wszystko mu powiedzieć. Tłumie w sobie uczucia i odwracam się do Johanny.
- Idziemy?

93. Wyjaśnienia

Minęły cztery miesiące od naszego ślubu i śmierci Haymitcha. Ból w piersi po jego utracie odrobinę zelżał, a uśmiech co raz częściej pojawia się na naszych twarzach, ale rany w sercach ciągle się nie zagoiły. Mimo to temat jego śmierci staje się co raz rzadszy. Staram się udawać, że on wcale nie umarł. Dla Peety. W ostatnim czasie wystarczająco dużo razy widział mnie ze łzami w oczach. Za pewne wyrobiłam już normę przeciętnego człowieka.
Ostatnio nie śnią mi się koszmary. Miewam dziwaczne sny o wszystkich zmarłych. Prim potykająca się o kamień i wpadająca na szczupaka do strumyka, tata pomagający jej wyjść z wody z uśmiechem na ustach, Finnick drzemiący na kupce świeżych liści i Haymitch starający się domyć jego wiecznie brudną twarz... Normą stały się też sny o... No właśnie... O czym? Te sny drugiego sortu ciężko jest przypisać do jakiejś grupy. Zawsze budzę się z nich oszołomiona. Śni mi się... przyszłość? Możliwe, ale kto wie? Problem jest w tym, że nie potrafię ich nazwać. Wizje, które dostarcza mi mój umysł są bardzo kuszące, ale nic nie zapewnia mnie o ich prawdziwości...
Mam wrażenie, że moja czaszka za chwilę eksploduję...
Kiedy „nowy” piekarz dwunastki postanowił wyjechać z dystryktu i wrócić do rodziny w trójce, jeszcze nowszy burmistrz Froido zwrócił się do Peety. Piekarnia została odbudowana, ale z tego co wiem mój mąż nie ubiegał się o prawa do tego budynku. Długo rozmyślał i w końcu przyjął propozycję. Oczywiście najpierw musiał się stukrotnie upewnić, że ja na pewno nie mam nic przeciwko i, że nie będę czuła się odtrącona siedząc samej mniej więcej do drugiej po południu. Tak szczerze, to kłamałam... Widziałam, jak oczy mu zaświeciły, kiedy Froido przedstawił mu swoją ofertę. Widziałam, że najchętniej od razu odpowiedziałby „tak”. Za razem cieszyłam się trochę, bo znowu miałam szansę na spotkanie się z Galem. Może ja też powinnam zająć się czymś konkretnym.
Parę dni po pogrzebie, przedstawiłam Peecie całą historię. Nie pominęłam żadnego szczegółu opowieści Galea. Peeta, jak nikt inny go zrozumiał. Gale odwiedził nas trzy dni później. Peeta rozpoznał blizny po szczepieniach. Okazuje się, że będąc na badaniach w Kapitolu dzielił pokój z mężczyzną, który był poddawany podobnym zabiegom przez siedem lat. Preparat uszkodził wiele z jego narządów. Stąd Peeta rozpoznał blizny, więc maleńkie wahanie z mojej strony kompletnie wyparowało.
- Dlaczego więc po prostu nie podali tego czegoś Katniss? Mieliby ją w garści. Kłopot z głowy. – stwierdził Gale.
- Podobno to działa tylko na mężczyznach. Nie pamiętam nic więcej. A tak szczerze, to facet nieźle przynudzał. – odpowiedział Peeta. Dziwnie się czuję, kiedy rozmawiają ze sobą. Są tacy... „przyjacielscy”, ale mimo to niespokojni. Ciesze się, że los oszczędził mi przynajmniej konfliktów między nimi. Gale przeprowadził się do mieszkania w mieście i z oszczędności chcę wybudować dom na ruinach dawnego w złożysku.
Wieczór przed tym, jak Peeta miał rano wyjść, wybraliśmy się wraz z Galem do Sae. Rory przez długi czas odmawiał spotkania z Galem, ale po miesiącach namawiania dał się przekonać. Skończyło się na tym, że ja, mój mąż i Sae rozmawialiśmy przy herbacie, a nadąsany Rory wybrał się na spacer z Galem. Tak szczerze, to nie chciałam tam iść, ale zmusiło mnie poczucie winy.
Jest mi bardzo wstyd, bo w pewnym sensie to ja ich skłóciłam. To ja ustawiłam Roryego przeciwko Galeowi. Inna sprawa, że wtedy sama wierzyłam w swoje słowa.
Nie mam nadziei na to, że Gale i Peeta kiedyś się zaprzyjaźnią, ale ciesze się, że znoszą swoją obecność. Może i nieświadomie, ale Peeta i Gale stają się bardzo spięci w swoim towarzystwie. Czasami wybieramy się na polowania, ale raczej zostaję w dystrykcie. Muszę się przyzwyczaić do częstego przebywania w lesie. Kocham tam być, ale co za dużo, to nie zdrowo.
Rory niby to pogodził się z galem, ale wciąż zachowuje się wobec niego wrogo.
Effie wyjechała. Nikt nie wie gdzie jest.
Jest około południa. Peeta już wcześnie rano zerwał się, tak, jak przez ostatnie dwa tygodnie. Krzątam się po domu w poszukiwaniu zajęcia. Wszystko błyszczy. Obiad prawie gotowy. Mimo iz Peeta nie chciał, żebym zajmowała się wszystkim sama, to staram się mu uświadomić, że to z nudów. Gale zaczął uczęszczać na zajęcia kształcące, aby zostać policjantem. Ciężko mi go sobie wyobrazić w mundurze, ale... Jeśli tego chcę. Druga strona, że zawsze pragnął sprawiedliwości.
Postanawiam wybrać się do Johanny.
Pukam do drzwi, ale jedyną odpowiedzią, jest odgłos tuczącego się szkła. Wystraszona otwieram drzwi i prawie wpadam na Johannę. Drżącymi rękami zbiera z podłogi kawałki kubka. Od razu klękam, żeby jej pomóc. Zerka na mnie ukradkiem, ale nic nie mówi.
- Przepraszam. – jęczę.
- Za co? – pyta lekko poirytowana.
- No... Nie wystraszyłam cię pukaniem? – przestaję zbierać szkło i patrzę w twarz Johanny. Ma spuszczoną głowę i nie widzę jej oczu. – Johanna? Wszystko gra? – Nie uzyskuję odpowiedzi. Moja przyjaciółka wstaję i rusza w stronę kuchni. Wyrzuca odłamki do strojącego pod zlewem kosza i spogląda mi w oczy... Dopiero teraz zauważam jej przekrwione oczy i sine cienie pod nimi. Marszczę czoło i podchodzę bliżej. – Co się...? – Nie daje mi dokończyć. Mija mnie i rusza do salonu gdzie siada na kanapie wokół której walają się setki zużytych chusteczek higienicznych. Patrzę na bałagan i znowu podchodzę do Johanny. Siadam obok niej ze zmartwieniem w oczach. Wiem to, bo widzę ich odbicie w oczach mojej przyjaciółki. W jej zbierają się łzy. Zaciska powieki. Sięgam po świeżą i podaje ją jej. Dziękuję skinięciem głowy. – Powiesz mi co się stało? – szepczę. Johanna głośno wydmuchuje nos i wbija wzrok w swoje dłonie. Zaczynam coś podejrzewać Zmartwienie buzuję we mnie i mam ochotę wyrwać z niej całą prawdę. Johanna... płaczę. Znowu. Od wojny co raz częściej jej się to zdarza. – Chodzi o Leviego? – pytam półszeptem. Kręci głową, ale zaraz po tym nią kiwa. – Zerwał z tobą? – kręci głową. Wstrzymuję oddech. Johanna po raz kolejny dmucha nos w serwetkę i rzuca ją na ziemię. – Z... Zrobił ci coś? – jąkam się. Kręci głową... i znowu nią kiwa. Naglę mam wrażenie, że świat wiruję. Johanna zauważa moją reakcję.
- Nie... Nie o to chodzi. – mówi płaczliwie i znowu zanosi się płaczem.
- Więc co? – staram się zachować jak najspokojniej. Biorę głęboki wdech.
- Tak na prawdę... To trudno go winić. A właściwie, to nie mam prawa...
- Johanna! Wyjaśnij mi to! – wybucham. Dziewczyna opiera dłonie na kolanach i spuszcza głowę. Nagle wyrzuca z siebie:
- Jestem w ciąży.

92. Już czas

Do dystryktu ruszam dopiero przed świtem. Brak snu daje mocno w kość, ale udaje mi się dotrzeć do ogrodzenia z siatki przed szóstą. Kiedy wchodzę na łąkę... na chwilę się zatrzymuję, bo w oddali zauważam dwoje mężczyzn kopiących głęboki dół w ziemi. Sterty ziemi usypane są w schludnych kopcach przypominających góry... ale nimi nie są. Już czas... To dzisiaj.
Wchodząc do domu staram się zachowywać jak najciszej... oczywiście zaraz w kuchni czeka na mnie spodziewane przywitanie. Peeta chwyta mnie w objęcia i mocno przyciska sobie do piersi. Znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć jaki jest opiekuńczy względem mnie. Nie jest NAD-opiekuńczy. Po prostu opiekuńczy. Oplatam jego biodra rekami i kładę głowę na jego piersi po czym zamykam oczy. Czuję, że mogłabym zasnąć tu i teraz...
- Jesteś... –szepczę mi we włosy i całuje mnie w skroń. Lekko się uśmiecham.
- Musiałam się tylko przejść... – odszeptuję. – Przepraszam... Przepraszam za to, że na ciebie nawrzeszczałam chociaż nic nie zrobiłeś i za to, że się wymknęłam i sprawiłam ci tyle nerwów. – Odwracam głowę – tak, że nosem i czołem opieram się o jego pierś.
- Już dobrze, kochanie. – mówi i głaszcze mnie po głowie. – Tak strasznie się o ciebie bałem...
- Przepraszam. – Krzywię się. Lekko kręcę głową. Dobrze wiem, że wcale nie jest dobrze. Uświadamiam sobie pewien smutny fakt... Znowu zbiera mi się na płacz. Zabroniłam Peecie nazywać się „skarbem”, bo twierdziłam, że to przezwisko nie denerwuje mnie tylko wtedy, kiedy Haymitch go używa, ale teraz kiedy zapewne już nigdy więcej go nie usłyszę... – Myślę, że już możesz nazywać mnie „skarbem”... Jeśli chcesz. – mamroczę w wymiętą koszulkę Peety. Mój głos się łamię. Cudem unikam wybuchu płaczu. Przygryzam tylko dolną wargę i zaciskam powieki.
- Jeśli tylko sobie tego życzysz. – Zapewnia. Czuję, że zaraz mogę odpłynąć... Peeta to zauważa. – Spałaś dziś w ogóle? – pyta. Kręcę głową. Całą noc spędziłam gapiąc się w ogień i rozmawiając z Galem o tym co się stało. Odsuwa mnie od siebie i spogląda mi w oczy z dezaprobatą. – Nie powinienem był dawać ci iść... – szepczę sam do siebie. A jednak zauważył. Zauważył od razu.
- A może ty sam jesteś w stanie szczerze mnie zapewnić, że przespałeś w nocy chociaż godzinę? – warczę na niego. Spuszcza wzrok i nie odpowiada. Wzdycham. – No więc właśnie... – odwracam się i wręcz biegnę po schodach na piętro. Wpadam do łazienki, ściągam ubrania i niechętnie wpełzam pod prysznic. Zostaję tam długo, gdyż jestem tak zmęczona, że nawet nie chcę mi się wycierać, ubierać i kłaść... Wykonuję jednak te wszystkie czynności. Słońce kończy już swoją pobudkę. Zasłaniam okno białymi zasłonami, a przed zaśnięciem upewniam się, że okno jest otwarte. Wpełzam pod kołdrę i już mam zamiar wygodnie się ułożyć, kiedy drzwi sypialni się uchylają. Wchodzi do pokoju niosąc za sobą znajomy zapach od którego ślina napływa mi do ust. Uświadamiam sobie, jak bardzo jestem głodna.
- Obudziłem cię? – pyta zmartwiony. Kręcę głową. Uśmiecha się blado. Czuję, jak od tego delikatnego uśmiechu, którym mnie obdarował po moim ciele rozprzestrzenia się przyjemne ciepło. – Jesteś głodna? Przyniosłem ci trochę twoich ulubionych bułek. – uśmiecha się życzliwie.
- Bardzo... – przyznaję z niechęcią. Ocieram wierzchem dłoni ślinę spływającą mi po brodzie. Podchodzi do mnie powoli i stawia tackę z talerzem z trzema bułkami z serem i szklanką wody na stoliku nocnym. – Dziękuję. - Wciągam łapczywie przepyszny aromat przypieczonej skórki i sięgam po pierwszą. Peeta przysiada na skraju łóżka i przygląda mi się uważnie. Pochłaniam dwie bułki i całą szklankę wody, kiedy to zauważam. – Co? – pytam lekko zażenowana z pełnymi ustami.
- Nic, nic. Po prostu... Lubię patrzeć, jak jesz. – przyznaję. Spuszczam wzrok i lekko się uśmiecham.
- Bo nie patrzę wtedy spode łba? – rozbawiam go tym pytaniem.
- Też.
- Specjalnie dla mnie teraz zabrałeś się za pieczenie?
- A dlaczego nie? I tak nie mam nic do roboty do drugiej... – mówi.
- Nie jesteś głodny? – Kręci głową. Ignoruję jego niemą odpowiedź i sięgam po ostatnią bułkę po czym wpycham mu ją do rąk. Patrzy na nią z niesmakiem. – Nie pójdę spać dopóki nie zjesz całej. A jeśli będziesz niegrzeczny, to każę ci nawet okruszki z podłogi zbierać. – mówię przekonana swoją przewagą.
- Co za szantaż! – protestuję z krzywym uśmieszkiem.
- Możliwe. – półszepczę śmiertelnie poważna. Wywraca oczami, ale odrywa kawałek i wkłada go do ust. Mrużę i czy i uważnie wpatruje się w coraz mniejszy kawałek pachnącego pieczywa. I tak kawałek po kawałku, aż przełyka ostatni z nich. – Proszę. A teraz... prześpij się. Ok? – potakuję. Spuszcza wzrok. - Wolałabyś, żebym spał gdzie indziej? – marszczę czoło skonsternowana.
- Nie. Zostań. – prawie jęczę. Kiwa głową i na jego twarzy wykwita ciepły uśmiech. Wspina się na miejsce obok mnie i układa się wygodnie po czym obejmuje mnie jedną ręką w pasie i całuję w czoło.
- Już dobrze. – szepczę mi do ucha. – Zdrzemnij się, ko... skarbie. – obejmuje mnie mocniej. – Obudzę cię... kiedy będzie czas.
Idziemy przytuleni do siebie. Wokół nas słychać ogłuszającą ciszę i ani szum drzew... ani odgłos zamykanych drzwi się przez nią nie przebija. W mojej głowie ciągle pobrzmiewa szorująca łopata. Szur... Szur... Szur... A przed oczami ciągle widzę zwłoki opatulone w biały materiał wolno spuszczane w dół... Kiedy Haymitcha pochłaniał mrok i na dobre znikał z tego świata.Wciągam głośno powietrze i mentalnie zamieniam się w gąsienice, która powoli plecie wokół siebie osłonę, która uratuję ją od zła tego świata - podczas gdy ona przeobrazi się w motyla.
I tak idę... Bez cienia uśmiechu na twarzy i z prawie martwym wzrokiem wbitym w odległą przestrzeń, której nawet nie widzę. Podróż ta – z łąki do wioski dłuży mi się w nieskończoność. Po prostu nie ma końca. Cała ta męczarnia nie ma końca.
- Jak myślisz... Co się teraz z nim dzieje...? Z nimi wszystkimi? – półszepczę mój mąż. Trwa to dłuższą chwilę zanim odpowiadam.
- Na pewno nie biega teraz boso po chmurkach, jeśli o to pytasz. – Odpowiadam lekko kąśliwie. Ma w sobie wystarczająco dużo przyzwoitości, żeby się nie roześmiać.
- Nie do końca o to pytałem. Wierzysz, że tam... Gdzie są oni wszyscy... Coś jest? – Pyta z lekką nadzieją. Odpowiadam szczerze.
- Może. Dopóki żyjemy nigdy się tego nie dowiemy. A ty?
- Tak szczerze, to zastanawiałem się nad tym setki razy... ale nie potrafię określić czy w coś wierze czy nie. Miejmy nadzieje, że czeka nas spotkanie ze wszystkimi zmarłymi, ale bądźmy też przygotowani na to, że nie. – Wzdycha, kiedy kończy.
- Najlepiej w ogóle o tym nie myśleć i zignorować myśl przyszłości. Znaczy... tej nad którą nie mamy kontroli. – stwierdzam. Kiwa głową.
- „Wtedy Greg kopnął w magiczny garnek z zagniewaną miną i wykrzyczał. „Oddaj mi wszystkie moje cukierki! I wszystkie krówki Bałwanka! I ciasto pani Tuddle!”. Garnek zarechotał złośliwie i dokrzyczał. „Nie mam twoich cukierków. Ani krówek Bałwanka czy ciasta pani Tuddle. Sam wszystko zjadłeś!”. Grek tupnął głośno. Był cały czerwony ze złości.” – czyta Peeta ze śmiesznym głosem. Z uśmiechem rejestruje, że głowa Lot opada na bok. Peeta jak gdyby nigdy nic czyta dalej. Uwielbia jej czytać. Muszę szturchnąć go w ramię, żeby się zorientował, że jego wierny słuchacz głęboko śpi. Peeta spogląda na nią po czym z uśmiechem zamyka książkę i wstaje z podłogi, żeby odłożyć ją na półkę. Ja w tym czasie, kiedy tak leżę obok niej, delikatnie głaszczę jej piękne loczki. Mój mąż pochyla się nad nią i całuje delikatnie czubek głowy. Wyciąga do mnie rękę i pomaga mi wstać nie budząc jej. Chwytam go za rękę i wychodzimy z dziecięcego pokoiku.
Na dole zastajemy taki sam miły harmider, jaki tu zostawiliśmy. Posy składa razem z Willem i Sorrelem model odrzutowca, który Will dostał w prezencie na swoje urodziny, ale uparł się, żeby zaczekać, aż Pos wróci od swoich przyszywanych rodziców z jedynki i złożyć go razem z nią. Więc teraz tak siedzą – oparci plecami o kanapę, we trójkę siedząc na podłodze i lustrując instrukcję i jakieś trzy tuziny najróżniejszych kawałków. Mama, Johanna, Levi i Annie siedzą przy stole i rozmawiają. Dołączamy do nich. Siadamy między Johanną i mamą.
- Jak tam kruszynka? – pyta z uśmiechem mama.
- Zasnęła, ale znowu nie chciała puścić chociaż jednego z nas. – wzdycham. – Trzeba będzie niedługo na prawdę nauczyć ją spania samej.
- Ta... Szkoda tylko, że wy i tak znowu przez jakiś czas nie będziecie dobrze spali. – Mówi Johanna z tym jej krzywym uśmieszkiem.
- Przynajmniej Sylvia znowu rozpoczyna szkołę, to będę cię tu przyciągała. Będziesz mi pomagała czyli; prała, sprzątała... – Johanna mi przerywa.
- A od czego masz męża, co?- Wybuchamy śmiechem.
- Pomoże ci. – śmieje się.
- Ej! Ja tu ciągle jestem. – Peeta odzywa się naglę, ale ledwo go słyszę, bo wszyscy się śmieją.
- No, skarbie... W końcu przestaniesz narzekać na bałagan u nas w domu i może zaczniesz narzekać na bałagan u Mellarków. – Levi prawie się krztusi.
- Ha, ha, ha. W takim razie wszystkie obowiązki spadną na ciebie. – Odgryza się Johanna.
- Przecież tylko żartują. – Śmieje się Annie. Mama wyciąga rękę i kładzie ją na moim zaokrąglonym brzuchu.
- A jak mój drugi wnuk?
-Jak na razie grzeczny.

Otwieram oczy. Pocieram prawe oko wierzchem dłoni i unoszę się do pozycji siedzącej. Jest noc, ale nie jestem w stanie określić, która godzina. Peeta leży u mojego boku z jedną ręką pod głowa, a drugą na moim biodrze. Nagle się budzi.
-Wszystko Ok? –pyta zaspany. Ma przymrożone oczy.
- Tak, tak... Miałam tylko dziwny sen. – tłumaczę.
- Koszmar?
- Nie. Po prostu sen. – uspokajam go. Tylko sen...

91. Mała Artemida

-Hej, Katniss! –krzyczę. Nie podnoszę głowy, ale słyszę jej kroki za sobą. Pojawia się u mojego boku i klęka obok mnie na jedno kolano.
-Co to? –pyta zmieszana. Wydyma różowe od mrozu policzki i przygląda się uważnie mojej zdobyczy.
-Nie poznajesz go? –pytam delikatnie zdziwiony.
-Nie. –ripostuje. Przygląda się uważniej ptakowi i marszczy brwi. –Wygląda trochę, jak kosogłos... Ale to nie może być kosogłos. Ma za ciemne pióra. I dziób ma za krótki... –oznajmia zamyślona.
-Masz całkowitą rację. –uśmiecham się. –To jest Kos.
-Kos?
-Kos. –wywraca oczami. Jej typowy odruch okazywania irytacji. –Bo widzisz... Kiedy nastały mroczne dni- Kapitol opracował nowy rodzaj zmieszańców. Nazywały się one głoskółki. Były to ptaki tylko rodzaju męskiego. Kapitol wypuszczał głoskółki na terenach rebeliantów, gdyż ptaki te potrafiły zapamiętywać ludzkie słowa. Później stworzenia wracały do Kapitolu, aby powtarzać słowa, które usłyszały.
-Coś, jak te papugi o których mi opowiadałeś? –przerywa mi.
-Tak. Coś w tym stylu. –uśmiecham się. Mam taką mądrą córkę... Czuję przyjemne ukłucie dumy. –Tak. Mniej więcej. Ale papugi nie są tak inteligentne, jak głoskółki. Rebelianci szybko się zorientowali o co chodzi i zaczęli uczyć ptaki kłamstw. Kiedy Kapitol odkrył postęp zostawił ptaki na wolności, żeby wymarły. –robię pauzę. –Ale.. Ale głoskółki okazały się na tyle chętne do przetrwania, że użadziły sobie gody z samicami kosów. Tak powstał nowy gatunek...
-Kosogłosy. –kończy za mnie. Spoglądam w jej szare oczy. Kiwam głową. Spoglądam w niebo. Ogania mnie dziwne uczucie. Jakby... nagła zagłada nieba przez chmury... Oznaczała coś złego.
-Właśnie. –szepczę. Wyciągam nogi przed siebie i opieram dłonie odziane w dziurawe rękawicę o ściółkę. Oddycham głęboko. Uwielbiam mroźne powietrze zimy. Co prawda już się kończy, żeby ustąpić miejsca czarującej wiośnie... ale przecież będzie następna. Prawda?
-Tato... –zaczyna ostrożnie. –Chcę cię o coś spytać. –szepczę. Spoglądam na nią i się uśmiecham.
-Ależ proszę, pani Artemido. –odpowiadam. Spogląda na mnie zdziwiona. Mój ojciec kiedyś opowiedział mi o tym, że wiele setek lat temu ludzie wierzyli nie tylko w jednego boga- tak jak niektórzy teraz. W kraju zwanym Grecją czciło się dwunastu bogów. Nie pamiętam ich wszystkich, ale zapamiętałem Artemidę. Boginię łowów i wiecznego dziewictwa. Oczywiście są to tylko bajki... Ale... Zgodnie z legendami Artemida w swojej ludzkiej postaci nosiła długi warkocz... Zupełnie, jak Katniss.
-Artemido? –spytała z uniesionymi brwiami. Śmieje się.
-To jakie było to twoje pytanie? –zmieniam temat. Katniss lekko się uśmiecha i znowu poważnieje.
-Bo... Ja... –jąka się. –Bo... Ja bym chciała... Chciałabym latem... Wziąć astragal. –to ostatnie mówi szeptem. Zamykam oczy. To tak bardzo boli...
-Nie. –odpowiadam bez namysłu. –Ani ty... Ani Prim nigdy nie weźmiecie astragalu. Nigdy. –szepczę gniewnie. –Nie zastawiaj się nad tym, Katniss. –Nie protestuje. Siedzi tylko i wpatruje się w swoje dłonie. Po dłuższym czasie odzywam się. –Lepiej już wracajmy. Mama będzie się martwić. –Katniss podnosi się i uśmiecha blado. Widzę, że głupio jej. Postanawiam to zmienić. –Jutro urodziny mamy. Masz pomysł co mógłbym jej przynieść po pracy? –pytam z uśmiechem. Oczy małej Artemidy nagle rozbłyskują.
-Pomarańczę. –mówi bez namysłu. Zastanawiam się chwilę. Dzisiaj poszło nam doskonale... Może udałoby mi się jedną znowu kupić. Kiwam głową.
-Tak... Kupię pomarańczę. –wyciągnąłem rękę w jej stronę. Ujęła ją i razem powędrowaliśmy do domu.
Ja... i moja mała Artemida.
***Następnego dnia wybuch w kopalni zabił Nicolasa Everdeena***
PS: wesołych świąt, kochani!