środa, 18 lutego 2015

27. Dystrykt numer osiem


Przekraczam próg domu niemal z trudem. Wlokę się do schodów i siadam na pierwszym z nich. Razem z mamą opłakiwałyśmy Hazel przez ładne parę godzin. Zdążyło się nawet zrobić ciemno. Później odprowadziłam ją na stację kolejową, z kąt pojechała prosto do czwórki. Rozmawiałyśmy także o jej dzieciach. Długo rozważałyśmy możliwe opcje i szczerze to nie miałyśmy wielkiego pola do popisu. Muszę jednak poinformować Peete o zaistniałej sytuacji. Na pewno zrozumie, że chcę im jakoś pomóc. Spotkałyśmy bowiem Śliską Sae, która podsunęła nam pewien pomysł. Musi go jednak akceptować także Peeta. Nie wolno mi ustalać takich rzeczy bez jego zgody. Sae opowiedziała nam, o możliwości tak zwanego zaopiekowania się dzieckiem z domu komunalnego, aż ktoś zechce je zaadoptować. Byłyśmy zachwycone tym pomysłem. Sae zaproponowała, że sama może wziąć jedno dziecko pod opiekę. Jest bardzo samotna i chętnie zaopiekuje się jednym z dzieci. Właściwie to doskonale by się składało. Mama zabrałaby jednego człona rodziny Hazel (po tym, co usłyszałam, nie zaliczam już do tej rodziny Gale), Sae drugiego a ja i Peeta trzeciego. Jestem niesamowicie zmęczona. Nie mam już siły myśleć. Po chorobie i emocjach dnia nie zostało we mnie ani trochę energii. Nie dam rady dojść nawet do sypialni. Opieram łokcie na kolanach i chowam twarz w dłoniach. Cała drżę. Jestem wręcz zdesperowana. Po paru sekundach czuję jak ktoś mnie podnosi i niesie po schodach. Orientuje się, że to Peeta. Ciekawa jestem która godzina. Brakuje mi jednak sił, aby o to spytać. Mój ukochany kładzie mnie bardzo delikatnie na miękkiej pościeli i kładzie się obok. Nie jest w piżamie. Znajduje w sobie odrobinę energii na to, aby mu coś powiedzieć.
- Peeta... Musi, musimy o czymś porozmawiać.- gładzi mnie delikatnie po biodrze.
- Jutro, kochanie. Jesteś zbyt wykończona. Śpij.- delikatnie całuje mnie w policzek. Zapominam, o czym chciałam z nim porozmawiać i odpływam, ukojona.

***

Budzę się bardzo późno. Widzę to po pozycji słońca. Czuję się wypoczęta i świeża. Słyszę jak Peeta krząta się po kuchni zapewne szykując śniadanie. Wstaję i idę do łazienki wziąć szybki prysznic. Wchodzę do kabiny z dobrym humorem. Gdy odkręcam kran, powracają uczucia z wczorajszego dnia. Szybko się myję, żeby przypadkiem nie wybuchnąć płaczem. Narzucam na siebie luźne spodnie z dresu i koszulkę, po czym idę na dolne piętro.
W kuchni czeka już na mnie porcja świeżych omletów z serem i sok pomarańczowy. Mój ulubiony. Uśmiechnęłam się lekko. Peeta stoi odwrócony do mnie tyłem i przygotowuje herbatę. Zakradam się do niego i całuję go w policzek. Drgnął, ale po sekundzie się rozluźnia i odwraca się do mnie.
- Cześć.- mówi ciepłym głosem. - Wyspana?
- W końcu.- Peeta uśmiecha się szeroko i wita mnie pocałunkiem. Na tym się jednak nie kończy, bo przyciskam go odrobinę mocniej do siebie i pozwalam sobie na chwilę odprężenia w jego ramionach. Kiedy się od niego odsuwam, mój ukochany pokazuje gestem ręki, że mam usiąść. Sam siada naprzeciwko mnie. Jem powoli. Zastanawiam się bowiem jak zacząć temat Hazel. Peeta nie znał ich za dobrze, a ja naglę, chcę, aby wręcz przygarnął jedno z rodzeństwa znienawidzonego przez siebie człowieka. To wydaję się trochę nie fair. Nie wolno mi jednak po prostu zrezygnować.
- Nie smakuję ci?- podnoszę głowę.
- Nie, nie. Jest pyszne tylko, musimy porozmawiać.- peeta marszczy brwi.
- No, to słucham. - Wzdycham. Opowiadam mu o tym, czego dowiedziałam się wczoraj od mamy. O jej wyprawie do trzynastki, o ósmym dystrykcie i losie Hazel i jej dzieci. Peeta aż czerwienieje ze złości.- Co za bałwan! Wredny, parszywy egoista!- wrzeszczy. - Jak można skazać swoich najbliższych na taki los? Jeszcze niedawno w wywiadzie zarzekał się, że się o nich troszczy!- rozumiem go. Sama nie mogę w to uwierzyć. Nie poznaje tego kogoś, z kim kiedyś byłam gotowa powiązać własny los. - musimy coś zrobić. Przecież nie wolno nam ich zostawić w domu komunalnym. Już chyba lepiej im było na ulicy!
- Właśnie do tego zmierzam.
- Co masz na myśli?- Przygryzam wargę.
- Bo, pomyślałam, że... Bo widzisz, moglibyśmy przygarnąć jedno z nich.
- Na stałe?
- Nie, do czasu aż znajdzie im się nowy dom. - Peeta marszczy brwi.
- A co z resztą rodzeństwa? O ile się nie mylę, to było ich troje.
- Rozmawiałam z mamą i Sae. Tak właściwie to ona wpadła na to rozwiązanie. – Peeta drapie się po głowie.
- Czy ja wiem? To chyba nie dobrze rozdzielać rodzeństwo.
- Nie mamy zbyt wielkiego wyboru.- spuszczam wzrok. Oczy zachodzą mi łzami.- Peeta, ja muszę im pomóc. Muszę.
- Rozumiem cię, kochanie i w pełni popieram. - uśmiecha się blado. Wyciąga rękę nad stołem, a ja bez wahania ujmuje ją. Jakie ja mam szczęście, że go mam. – Zadzwonię do domu komunalnego w ósemce i wszystko ustalę. Okay? – mówi i przykłada sobie moją dłoń do ust.
- Dziękuje.- szepcze.

***

Stoję razem z Peetą, mamą i Sae przed domem komunalnym w ósemce. Czuje gulę w gardle i boje się, że już jej nie przełknę. W końcu zdobywam się na odwagę i popycham drzwi wejściowe. Przed wylotem z dwunastki powiadomiliśmy telefonicznie personel domu o naszych zamiarach. Przystali optymistycznie na naszą propozycję. Wchodzę do jasnego pomieszczenia pełnego krzeseł i stolików. Na ścianach wiszą portrety już wcześniej adoptowanych dzieci. Na końcu pomieszczenia stoi blat a za ladą siedzi zielonowłosa recepcjonistka. Na sto procent była mieszkanka Kapitolu. Podchodzimy do niej i podajemy nazwiska. Kobieta prowadzi nas do małego biura z dwoma krzesłami, biurkiem i wygodnym fotelem. Na ścianach nie wiszą żadne obrazy a stare i odrapane krzesła stoją twardo na gołej podłodze. Przez zielonkawe ściany czuję się tu trochę jak w więzieniu. Za biurkiem na fotelu siedzi gruby mężczyzna z siwą brodą i łysą głową. Ma na sobie drogi szary garnitur i okulary. Na nasz widok mężczyzna wstaję i wita się z każdym z nas. Mama i Sae za naszą namową zajmują krzesła.
- Więc tak. Sprawdziliśmy dochody oraz warunki, w jakich państwo mieszkają. Są one we wszystkich trzech przypadkach odpowiednie, aby zapewnić dobrobyt kolejnemu człowieku. A więc... Państwo nie są jeszcze małżeństwem, czyż nie?- to pytanie skierowane było do mnie i do Peety. Marszczę czoło. Co to ma ze sobą wspólnego?
- Nie.- odpowiada Peeta.
- W tym wypadku możemy przydzielić opiekę tylko jednemu z państwa. Oczywiście do czasu ślubu.- Kiwam głową, choć tak naprawdę nic nie rozumiem. Zresztą. Nie obchodzi mnie to. Chcę już zabrać z tond te biedne dzieciaki. – Które z państwa zamierza zostać prawnym opiekunem?- Peeta spogląda na mnie. Na pewno uważa, że ja chcę to zrobić. Myli się jednak. A może nie. Boje się, ponieważ w tamtym momencie stanę się prawie że… matką. Prawie. Mimo że czuje się do tego gotowa to i tak zamiera we mnie panika. Co, jeżeli sobie nie poradzę? Widząc moje wahanie Peeta szybko odpowiada.
- Ja. - Dostają parę papierów do podpisania. Ja i Peeta zaopiekujemy się pięcioletnią (jedyna zmiana na naszym blogu, bo powinna mieć sześć lub siedem) Posy do czasu aż ktoś ją zaadoptuję. Mama zabierze jedenastoletniego Vicka do czwórki a Sae weźmie czternastoletniego Roryego do siebie do dwunastki. Po wypełnieniu i podpisaniu paru formularzy i papierów w końcu opuszczamy pomieszczenie. Siadamy w poczekalni, w oczekiwaniu, aż ktoś przyprowadzi tu rodzeństwo Gale. Nie wiem nawet po co, ale zostały przypisane im nazwiska ich opiekunów. Czekamy więc na Roryego Dath, Vicka Everdeen i Posy Mellark. Posy otrzymała takie nazwisko, jakie ja otrzymam po ślubie z Peetą. Nagle drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia się otwierają i do środka wchodzi trójka dzieci. Gdy odszukują nas, a raczej mnie, wzrokiem, rozpromieniają się i rzucają w moją stronę. Posy chwyta mnie za nogę.
- Katniss, Katniss.- szlocha w moje udo. Vick objął mnie natomiast w pasie a Rory zarzucił mi ręce na szyję. Kamień spadł mi z serca. Już są bezpieczni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.