czwartek, 19 lutego 2015

91. Mała Artemida

-Hej, Katniss! –krzyczę. Nie podnoszę głowy, ale słyszę jej kroki za sobą. Pojawia się u mojego boku i klęka obok mnie na jedno kolano.
-Co to? –pyta zmieszana. Wydyma różowe od mrozu policzki i przygląda się uważnie mojej zdobyczy.
-Nie poznajesz go? –pytam delikatnie zdziwiony.
-Nie. –ripostuje. Przygląda się uważniej ptakowi i marszczy brwi. –Wygląda trochę, jak kosogłos... Ale to nie może być kosogłos. Ma za ciemne pióra. I dziób ma za krótki... –oznajmia zamyślona.
-Masz całkowitą rację. –uśmiecham się. –To jest Kos.
-Kos?
-Kos. –wywraca oczami. Jej typowy odruch okazywania irytacji. –Bo widzisz... Kiedy nastały mroczne dni- Kapitol opracował nowy rodzaj zmieszańców. Nazywały się one głoskółki. Były to ptaki tylko rodzaju męskiego. Kapitol wypuszczał głoskółki na terenach rebeliantów, gdyż ptaki te potrafiły zapamiętywać ludzkie słowa. Później stworzenia wracały do Kapitolu, aby powtarzać słowa, które usłyszały.
-Coś, jak te papugi o których mi opowiadałeś? –przerywa mi.
-Tak. Coś w tym stylu. –uśmiecham się. Mam taką mądrą córkę... Czuję przyjemne ukłucie dumy. –Tak. Mniej więcej. Ale papugi nie są tak inteligentne, jak głoskółki. Rebelianci szybko się zorientowali o co chodzi i zaczęli uczyć ptaki kłamstw. Kiedy Kapitol odkrył postęp zostawił ptaki na wolności, żeby wymarły. –robię pauzę. –Ale.. Ale głoskółki okazały się na tyle chętne do przetrwania, że użadziły sobie gody z samicami kosów. Tak powstał nowy gatunek...
-Kosogłosy. –kończy za mnie. Spoglądam w jej szare oczy. Kiwam głową. Spoglądam w niebo. Ogania mnie dziwne uczucie. Jakby... nagła zagłada nieba przez chmury... Oznaczała coś złego.
-Właśnie. –szepczę. Wyciągam nogi przed siebie i opieram dłonie odziane w dziurawe rękawicę o ściółkę. Oddycham głęboko. Uwielbiam mroźne powietrze zimy. Co prawda już się kończy, żeby ustąpić miejsca czarującej wiośnie... ale przecież będzie następna. Prawda?
-Tato... –zaczyna ostrożnie. –Chcę cię o coś spytać. –szepczę. Spoglądam na nią i się uśmiecham.
-Ależ proszę, pani Artemido. –odpowiadam. Spogląda na mnie zdziwiona. Mój ojciec kiedyś opowiedział mi o tym, że wiele setek lat temu ludzie wierzyli nie tylko w jednego boga- tak jak niektórzy teraz. W kraju zwanym Grecją czciło się dwunastu bogów. Nie pamiętam ich wszystkich, ale zapamiętałem Artemidę. Boginię łowów i wiecznego dziewictwa. Oczywiście są to tylko bajki... Ale... Zgodnie z legendami Artemida w swojej ludzkiej postaci nosiła długi warkocz... Zupełnie, jak Katniss.
-Artemido? –spytała z uniesionymi brwiami. Śmieje się.
-To jakie było to twoje pytanie? –zmieniam temat. Katniss lekko się uśmiecha i znowu poważnieje.
-Bo... Ja... –jąka się. –Bo... Ja bym chciała... Chciałabym latem... Wziąć astragal. –to ostatnie mówi szeptem. Zamykam oczy. To tak bardzo boli...
-Nie. –odpowiadam bez namysłu. –Ani ty... Ani Prim nigdy nie weźmiecie astragalu. Nigdy. –szepczę gniewnie. –Nie zastawiaj się nad tym, Katniss. –Nie protestuje. Siedzi tylko i wpatruje się w swoje dłonie. Po dłuższym czasie odzywam się. –Lepiej już wracajmy. Mama będzie się martwić. –Katniss podnosi się i uśmiecha blado. Widzę, że głupio jej. Postanawiam to zmienić. –Jutro urodziny mamy. Masz pomysł co mógłbym jej przynieść po pracy? –pytam z uśmiechem. Oczy małej Artemidy nagle rozbłyskują.
-Pomarańczę. –mówi bez namysłu. Zastanawiam się chwilę. Dzisiaj poszło nam doskonale... Może udałoby mi się jedną znowu kupić. Kiwam głową.
-Tak... Kupię pomarańczę. –wyciągnąłem rękę w jej stronę. Ujęła ją i razem powędrowaliśmy do domu.
Ja... i moja mała Artemida.
***Następnego dnia wybuch w kopalni zabił Nicolasa Everdeena***
PS: wesołych świąt, kochani!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.