Przytulam gorący kubek do piersi. Gorące szkło delikatnie parzy moją skórę, ale to ignoruje.
Jest około ósmej rano.
Wczoraj zasnęłam jeszcze zanim Haymich z Johanną zaczęli się zbierać. Musiało tak być, bo pamiętam, jak się obudziłam, kiedy Peeta
niósł mnie na górę. Słyszałam wtedy w tle śmiech mojej przyjaciółki.
Obudziłam się dzisiaj około siódmej i tak siedzę, popijając kawę. Jej
nieprzyjemnie gorzki smak przyprawia mnie o dreszcze.
Przypominam sobie, jak piłam kawę w trzynastce. Finnick wrzucił mi do kubka dwie kostki cukru i dolał trochę mleka do smaku. Po tym nie było aż tak źle.
Wzdycham. "Chcesz
kostkę cukru? Weź... Będzie lepiej smakować.". Dlaczego musiał przeze
mnie zginąć? Przecież nie musiał... zamiast niego mógłby zginąć Gale.
Może i wtedy bym się załamała, ale to było wtedy. Nigdy nie
dowiedziałabym się, jak bardzo go nienawidzę.
Sięgam po dwie kostki cukru leżącego w cukiernicy na stole. Wrzucam je do kubka. Peeta zazwyczaj o tej porze ogląda wiadomości, które prezentuje Cezar. Hmmm... Ciekawe co nowego słychać w Panem.
Sięgam
po pilota i wciskam czerwony przycisk z dziwnym znaczkiem. Jest to tak
jakby kreska do połowy zatopiona w kółku. Kręcę głową. Nigdy nie mogę
zrozumieć technologi.
Cezar wygląda jak poprzednio. Szarawy garnitur, strzyżone na jeża siwe włosy, jaskrawo zielone oczy.
-Gratulujemy
więc. Miejmy nadzieje, że prezydent utrzyma pokój w państwie. Teraz
przejdźmy do wiadomości ogólnych. -mówi. Poprawia jakieś kartki leżące
przed nim na biurku i znowu patrzy w kamerę. - Zacznijmy od
fantastycznego odkrycia. Otóż znaleziono wiele starych ksiąg zapisanych
około 400 lat temu. Wynika z nich, że nasze państwo nie było jedynym
państwem na ziemi. Zostało wybudowane na gruzach Ameryki północnej, to
prawda, ale istnieją, a przynajmniej istniały, także inne obszary
zamieszkane przez ludzi zwane "kontynentami". W przyszłym tygodniu dziesięcioro panemczyków
zostanie wysłanych na podniebną wyprawę, aby sprawdzić, czy opowieści
te są tylko bajkami. Miejmy nadzieje, że mity staną się
rzeczywistością.- robi długą pauzę. Obraz Cezara znika i zostaje
zastąpiony zdjęciami jakichś starych książek i kolorowych obrazków z
zapisanymi na czarno literami w zielonych obszarach. Rozpoznaje tylko
nazwie "Panem". Wszystkie inne są dla mnie nowe. "Europa", "azja", "Antarktyda", "Ameryka południowa", "Afryka" i "Australia". Co to jest? Kontynenty"? -Coriolanus Snow
Junior... nie żyje. -Rozchylam usta. Na chwilę zapominam o nowych,
dziwnych słowach i przyglądam się powracającemu obrazkowi Cezara. -Zmarł
dokładnie 19 godzin temu w Kapitolińskim szpitalu na Spring Valley.
Trafił do szpitala z 43 stopniami gorączki. Wykryto u niego wirus HIV
(human immunodeficiency virus) – wirus z rodzaju lentiwirusów. Jego żona, Kajsa Snow
jeszcze dzisiaj wybiera się na badania, aby sprawdzić, czy zaraziła się
od męża ową chorobą. Także ich córka, siedmioletnia Filipa Snow powinna zostać jak najszybciej przebadana. Nie wiadomo jeszcze jak długo Snow był chory, ale trwają badania, które pozwolą nam uzyskać odpowiedź. Od incydentu ze zwyciężczynią Johanną Mason, pani Kajsa
nie kontaktowała się z mężem, więc możliwe jest, że ani ona, ani jej
córka nigdy nie zostały zarażone. Istnieją podejrzenia, że owa choroba
dostała się do organizmu Coriolanusa
właśnie po stosunku z panną Mason. Czy to prawda? -mówi dziarsko.
Wpatruje się w ekran przerażona, zaskoczona, sparaliżowana, zamyślona,
zła, wściekła, smutna i pobudzona za jednym razem. Nie potrafię się
poruszyć.
Staram się pomyśleć, poskładać myśli, ale jedyne co udaje
mi się odnaleźć w tym chaosie, zwanym moimi myślami, jest lęk.
Przenikający do kości i powodujący zimne dreszcze. Moje palce zaczynają
drgać. Robi mi się zimno.
Cezar rozpoczyna temat o nowo ustalonych
prawach. Niby to się w nie wsłuchuje, ale nie potrafię wyciągnąć z nich,
chociażby jednego, które bym zapamiętałą na dłuższą metę. Moje myśli
wirują wokół Johanny.
ZA DUŻO INFORMACJI NA RAZ!
Wyłączam telewizor, chcąc mieć szanse, aby się uspokoić. Nie działa. W mojej głowie słyszę szept podpowiadający mi "Idź do Johanny! Idź do Johanny!".
Nieświadomie wykonuje jego polecenie. Idę do przedpokoju. Narzucam na
ramiona kaptur i wkładam wysokie buty sięgające mi do kolan. Naciągam na
głowę kaptur i naciskam klamkę. Drzwi ustępują.
Wchodzę do środka bez pukania. Dziwo drzwi były otwarte. Zrzucam z siebie płaszcz i ciskam go na podłogę.
-Johanna! -wrzeszczę.
-Katniss? -pyta.
-Nie! Haymich. -krzyczę ironicznie.
-Ciemna
maso! Nie nauczył cię nikt pukać? Wiesz co, to oznacza? Oznacza to, że
zanim się wtargnie do czyjegoś domu, stuka się w drzwi i czeka na
odpowiedź. Jeżeli nikt nie otwiera, to odchodzi się grzecznie! -warczy.
Ukazuje mi się owinięta wokół piersi niebieskim, chropowatym ręcznikiem i
z mokrymi włosami. Jej oczy ciskają piorunami.
-Nie ma czasu! -cedzę przez zaciśnięte zęby. -Oglądałaś wiadomości? -kręci przecząco głową.
-Sprawy Panem to ostatnia rzecz, jaka mnie obchodzi.
-Może i ciebie, ale mnie obchodzi. Szczególnie, dlatego że o tobie w nich mówili! -wręcz piskliwie. Johanna zamiera.
-O
mnie? -pyta z niedowierzaniem. -Co oni znowu wymyślili? Co tym razem?
Zaraziłam naszego kochanego syna prezydenta HIV? -znowu ironia. Robię,
zaskoczoną minę. Zgadła. Johanna zauważa moją minę i uważnie ją
studiuje. Po chwili w jej oczach pojawia się strach i niepokój.
-Zgadłam? -powoli i niepewnie potakuje. Johanna zamiera. -Jest chory na
to cholerstwo?
-Był. -poprawiam ją. -Od dwudziestu godzin nie żyje. -szepczę.
Johanna nic nie mówi. Wpatruje się w przestrzeń z twarzą bez wyrazu. W końcu przemawia pełnym pretensji do samej siebie głosem.
-Jak
mogłam być taka głupia? -pyta mnie. Robi 5 małych kroczków w przód.
Rozkładam ramiona. Dziewczyna rzuca się przed siebie i wpada w moje
ramiona. Przytulam ją do siebie.
-Ale z ciebie ciemna masa, ciemna maso. -szepczę. Słyszę jej cichy szloch. -Spokojnie. Zrobisz badania i wszystko się rozwiąże.
-Katniss... Błagam cię... -szlocha. -Nie mów na razie nikomu.
-Hmm... Obawiam się, że połowa Panem może cię podejrzewać. -Johanna znowu zaczyna szlochać.
-Pójdziesz tam ze mną?
-Jasne.
-zapewniam. Naprawdę jest mi jej żal. Mam zamiar jej pomóc, bo gdzieś
tam w środku wiem, że ona zrobiłaby dla mnie to samo.
Siedzimy we
dwie na kanapie, podjadając herbatniki i rozmawiając o wszystkim i o
niczym. Johannie, humor się poprawił. Już dawno zadzwoniłyśmy, a raczej
ona zadzwoniła do lekarza zwanego jakoś... "Ginekolog"? Nie pamiętam czy to właśnie tak się nazywało. Umówiła się na wizytę za 4 godziny, a ja obiecałam, że z nią zostanę.
Spędziłam
też trochę czasu w pokoju Prim. Uroniłam kilka łez. Tylko kilka.
Zabrałam z tam tond parę rzeczy, które chciałabym mieć u siebie. Jej
ulubioną wstążkę do włosów, którą dostała od taty na piąte urodziny,
zdjęcie damy-kozy Prim, parę z jej rysunków -na niektórych z nich
widnieją kosogłosy, jej ulubioną
książkę i Jej poduszkę. To dziwne, ale kiedy przyłożyłam ją do nosa, to
poczułam jej zapach. To głupie. To na pewno była tylko moja chora
wyobraźnia.
Czuje brzęczenie w kieszeni. Wyciągam mój telefon.
Ciekawe... nie przypominam sobie, żebym go brała. Na ekraniku wyświetla
się imię "Peeta". Wsysam głośno powietrze. Zapomniałam! Pośpiesznie odbieram.
-Halo?
-Katniss? Gdzie jesteś? -pyta. Czuje ulgę. Nie jest zdenerwowany lub zmartwiony, co znaczy, że obudził się niedawno.
-U Johanny. Musiałam szybko się z nią zobaczyć. -wyjaśniam, kątem oka spoglądając na dziewczynę.
-Coś się stało? -pyta.
-Umm... Porozmawiamy potem Ok? -pytam z nadzieją, że odpuści.
-Jestem za minutę. -oznajmia i się rozłącza. Prycham.
-Co jest?
-Będzie tu za minutę. -wyjaśniam. Johanna się uśmiecha.
-Też chciałabym mieć kogoś, kto by się tak o mnie troszczył. Masz szczęście, Katniss. -rumieni się. Spuszczam wzrok.
-Wiem. -przerywa nam ciche "Puk, puk, puk".
-Widzisz? Tak właśnie się robi, kiedy do kogoś przychodzisz. Twój narzeczony to wie a ty nie? -drwi. Krzywię się.
-Jest sporo dobrych nawyków, które zna Peeta, a nie ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.