czwartek, 19 lutego 2015

90. Prawdziwa historia

Mimo iż mrok powoli pochłania las, a noc oznacza niebezpieczeństwo- decyduje się na wyprawę nad jezioro. I tak nie miałam zamiaru wracać do wioski na noc. Jest początek lata, więc nie mam problemów ze znalezieniem sobie kolacji. Nie udało mi się czegokolwiek dzisiaj upolować, ale znajduje dużo jadalnych kasztanów i orzechów sprzed zimy. Przy żądze je nad jeziorem. Do tego wykopuje sporo korzeni, które upycham w torbie myśliwskiej. Nad strumieniem napełniam plastikową butelkę i już jestem gotowa do drogi. Ostatni raz omiatam ciemną polanę wzrokiem i ruszam.
Droga, jest długa i wyczerpująca. Pochłaniam całą butelkę wody i rozłupuję dwie garści orzechów zanim docieram na miejsce. Uniknęłam walki ze zwierzętami co wydaje się dużym plusem, ale w rzeczywistości... chciałabym, żeby któryś mnie dopadł. Przegryzłby mi gardło... i byłoby po wszystkim. Wydaje się takie proste... Los oszczędził mi jednak tego błogosławieństwa. Niby mogłabym się zagłodzić, ale zbyt długo by to trwało. Nie mam aż tyle czasu. Aż dziw bierze, że Peeta jeszcze nie postawił na nogi całego dystryktu. Możliwe, że robi to teraz, albo zrobi to rano... A może da sobie spokój. Może twierdzi, że dobrze znam te lasy i nic mi tu nie grozi. Albo, że w razie czego dam sobie radę. Cóż... jest jeszcze trzecia opcja. W ogóle nie zauważył, że zniknęłam. Wymknęłam się, kiedy był pod prysznicem. Wiem to, bo słyszałam szum wody dobiegający zza drzwi naszej łazienki. Wpadłam wtedy do sypialni po moją myśliwską kurtkę i buty, a torbę i łuk zabrałam z dna szafy w salonie. Kazałam mu zostawić się w spokoju, więc możliwe, że spełnił moją prośbę i nie narzucał mi swojej obecności. Może mam jeszcze czas do rana zanim odkryje, że mnie nie ma. O ile już tego nie zrobił.
Majestatyczny obraz przede mną zapiera mi dech w piersiach. Gwiazdy odbijają się od nawierzchni wody, a drzewa wyglądają, jak czarne cienie. Półksiężyc daje mi odrobinę światła, ale wpadam w panikę, kiedy zauważam, że w chatce przy brzegu też pali się światło. Zapewne ktoś rozpalił ogień... Pozostaje jedno pytanie. Kto?
Bezszelestnie nakładam strzałę na cięciwę i powoli podchodzę do okna. Pleśń osiadła na całej ścianie i brakuje szyby, więc słyszę trzaskanie ognia. Bardzo ostrożnie zaglądam do środka i wtedy słyszę za sobą głos.
-Katniss? –odwracam się błyskawicznie i celuję w głowę. –Łołołołołoł... Spokojnie. –mówi. W rękach trzyma naręcze drewna. Głównie patyki. Zapewne na opał. –Katniss... Nic ci nie zrobię. –Mówi powoli.
-Dlaczego niby mam ci ufać? –pytam.
-Ufałaś mi tyle lat... Proszę... Daj sobie wszystko wyjaśnić. –rzuca drewno na bok i unosi ręce w geście poddania. –Nie mam broni.
-Kieszenie! –Gale od razu rozumie. Demonstruje zawartość wszystkich kieszeni i na moje życzenie zostawia bluzę, buty i skarpetki zanim opuszczam łuk. Zachowuję jednak odległość i nie zdejmuję strzały z cięciwy. –Co masz mi do powiedzenia? Zabiłeś moją siostrę... Zabiłeś swoją matkę! –krzyczę. Gale opuszcza dłonie. Na jego twarzy maluje się ból i smutek.
-Nie prawda... –szepczę. Patrzę na niego zdezorientowana.
-Sam mi to przyznałeś... Sam mi to powiedziałeś! Na ślubie Dorwina! –krzyczę. Mój dawny przyjaciel ociera łzę, która spłynęła po jego policzku.
-Nie... To skomplikowane...
-Mam czas. –mówię. Nie wiem dlaczego po prostu go nie zastrzelę... Dlaczego zgadzam się go wysłuchać?
-To dobrze. –pociąga nosem. –Pamiętasz... kiedy wciągnęli mnie tam... Kiedy boki ulicy się otworzyły? –potakuję. Rozstrzelałam wtedy zamek jednego z mieszkań żeby Gale mógł do niego wejść i się uratować. –Właśnie... Był tam tylko jeden strażnik pokoju. Pojmał mnie i zabrał mi broń. Zabrali mnie dokądś i wstrzyknęli tu... –pokazuję palcem na bliznę na nadgarstku.
-Jad gończych os? –szepczę. To mi się bardzo kojarzy z tym co się stało Peecie.
–Raczej nie... Nie zmieniali moich wspomnień... Tylko mnie kontrolowali. Jakiś zielony płyn. Wywołał u mnie straszny ból, więc założyłem, że właśnie do tego był przeznaczony... do wywoływania bólu. Długo nic się ze mną nie działo. Kiedy wojna się skończyła... Zaczęło się. Okazało się, że było to jakieś dziwne serum... Chyba. Bo widzisz, kiedy byłem w Kapitolu, regularnie otrzymywałem szczepienia. Tak... raz na miesiąc. Wywoływały taki sam ból, jak tamten zastrzyk i chyba nie były przeciw ospie. –uśmiecha się krzywo... Tak, jak dawniej. –Zawsze, kiedy przestawał działać czułem się, jakbym obudził się z długiego snu. Byłem robotem... Kontrolowanym przez jakiegoś durnia w okrągłych okularkach nad panelem. A... tak sobie to przynajmniej wyobrażam. Dopiero niedawno załapałem o co chodzi w tych szczepieniach... Kiedy spytałem Paylor w dniu kiedy mieli mi je znowu zaaplikować na co one są. Nie miała pojęcia o czym mówię. Od razu się połapałem. Snow dalej ma swoich ludzi. Mimo iż nie żyje. Rzuciłem wszystko i zwiałem. Zwiałem tutaj, bo wiedziałem... Wiedziałem co narobiłem. Dopiero wtedy połapałem się, że te wszystkie decyzje i każde moje słowo nie były moimi słowami... Nie zabiłem Prim! Nie wiedziałem, jak wykorzysta te bomby. Może Snow też takie miał, ale rebelianci mieli ją na sto procent... Nie wiedziałem... Kto o zdrowych zmysłach spodziewałby się, że trzynastolatka zostanie skierowana na front?! –pyta ze łzami w oczach. Stoję cała zesztywniała i zmieszana tymi wyznaniami. Zdejmuję strzałę z cięciwy, bo cała ta historia, jest tak bardzo w stylu Kapitolu i tak owocująca, że nie może być kłamstwem. Gale nigdy nie był dobrym aktorem. Nie potrafił nigdy maskować przede mną swoich uczuć i tak tez jest teraz. Znam go na wylot i z powrotem.
-Powiedz coś, żebym i uwierzyła. –szepczę. Odpowiada z lekkim opóźnieniem.
-Powiedziałem ci, że wiedziałem o ataku na Prim, a przecież troszczyłem się o nią tak samo mocno, jak o własne rodzeństwo. Byłem twoim przyjacielem i nigdy... Przenigdy nie chciałem twojej krzywdy... Proszę. Uwierz mi. –Coś sprawia, że mu wierzę... Coś utwierdza mnie w przekonaniu..., że nie kłamie. Trwamy w ciszy. –Przepraszam. –szepczę.
-Siedzisz więc tutaj od pół roku? –potwierdza.
-Chciałem być pewien, że odzyskam całkowitą kontrolę nad sobą. –mówi.
-Masz gotowe wyjaśnienie na każde moje pytanie.
-Przez pół roku nie miałem nic lepszego do roboty oprócz zastanawiania się, jak bym ci to powiedział. Nienawidzisz mnie w końcu. –mina mu rzednie, a ja zbieram się na odwagę i ryzykuję. Co jak co, ale w głębi duszy wiedziałam, że Gale nie zdradziłby mnie. Wiedziałam.
-Wierzę ci, bo nie masz wystarczająco bujnej wyobraźni, aby coś takiego wymyślić. –uśmiecham się. Gale podnosi głowę.
-Wybaczasz mi? –pyta.
-Przecież nic nie zrobiłeś... To wszystko bardzo mi przypomina to co się stało z Peetą.., a teraz jesteśmy małżeństwem... Takie coś, jest bardzo w stylu Kapitolu, Gale. –marszczy brwi.
-Kiedy się pobraliście?
-Przed wczoraj. –odpowiadam. Zaciska usta.
-Najlepszego, ale... Czy Peeta pozwala ci chodzić samej w środku nocy po lesie? –wiem,że zadaje to pytanie aby zmienić temat. Widzę na jego twarzy cień rozczarowania. Tak... jestem mężatką.
-Nie jestem pewna czy wie...
-Jak to? -... I teraz, tu wyznaję mu co się stało z Haymitchem i streszczam naszą kłótnie i to, jak się wymknęłam.
-Nie wiem czy już się zorientował... –Gale gwiżdżę krótką melodyjkę.
-Co jak co, ale będzie miał z tobą przerąbane. Choć tu. –mówi i rozkłada ramiona. Przez chwilę się waham, ale w końcu ląduję w jego obiciach. Tak samo ciepłych i pocieszających. Przyjacielskich... Brakowało mi ich, ale mimo wszystko wolałabym, aby to Peeta mnie pocieszał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.