czwartek, 19 lutego 2015

81. Dziękuję za niego

Grzebię widelcem w porcji karmelizowanych jabłek. Mają śmieszno brązowy kolorek, a skórka pożółkła. Dla mieszkańca złorzyska, nawet takiego jak ja, zacofanego i rozpieszczonego, takie przysmaki to prawdziwy rarytas. Mimo wszystko latami żywiłam się sośniną i dziczyzną. Kto tego nie robił, miał wielkie szczęście lub strasznego pecha. Już dawno przestałam słuchać rozmowy prowadzonej przy stole. Bariel zawzięcie dyskutuje z Beeteem, Effie, Levim i Peetą o jakimś nowym programie Paylor, który ma na celu zminimalizowanie bezdomności i głodu w dystryktach i Kapitolu. Jeśli chodzi o resztę, to nawet nie wiem. Chyba nic nie znaczące dyskusje. Tu i ów wyłapuje pojedyncze słowa, ale nie przyłączam się do rozmów. Jestem zmęczona mimo braku wysiłku i wczesnej pory. Czuje, jak skóra pod oczami robi się ciężka, a powieki mają ochotę opaść. Nie przyznaje się do tego jednak.
Peeta splata ze mną palce pod stołem. Ściska moją rękę, a ja nieświadomie kładę mu głowę na ramieniu. Nie przerywając dyskusji o możliwych problemach ekonomicznych, obejmuje mnie ramieniem. Zdaje się, że też robi to nieświadomie. Automatycznie. Mój wzrok krzyżuje się z ciekawskim spojrzeniem Johanny. Bez słowa odwracam od niej wzrok i kieruje go na mamę. Śmieje się z jakiegoś żartu, który opowiedział Haymich. Annie też chichoczę. Nagle zauważam, że za nami… jest wyjątkowo cicho. Zdumiona unoszę głowę z ramienia Peety i zaglądam za siebie.
Mój wzrok pada na trzy skulone, małe ciałka przy pudełku z zabawkami. Posy, jako jedyna leży na sofie. Vick i Will zasnęli na podłodze. Zasłaniam usta dłonią, żeby stłumić śmiech. Will wygląda uroczo w wybranej przez niego pozycji na jasno beżowym dywanie. Opiera się na kolankach, policzku i rączkach, brzuchem i udami nie dotykając dywanu. Wychodzi na to, że pupę ma skierowaną ku górze. Ma lekko rozchylone usteczka, z których cieknie cienka stróżka śliny, tworząc plamkę na materiale pod nim. Posy, zwinęła się w kłębek, tuląc do siebie Jaskra. Kot mruczy zadowolony i… Strzeże ją przed nocą. Posy ma zaciśnięte usta, ale jej powieki delikatnie drgają. Vick zaś, rozłożył się na całej podłodze ledwo co zostawiając obok siebie miejsce. Jedną nogę ma podwiniętą, a prawą rękę pod głową. Uśmiecham się blado. Musi im być niewygodnie.
Bez słowa podnoszę się z miejsca i nie zważając na pytające oczy Peety podchodzę do dzieciaków. Jak najdelikatniej unoszę Willa z podłogi i układam go wygodnie w swoich ramionach. Słodko mlaszcze przez sen. Uśmiecham się szeroko. Okrywam jedną dłoń rękawem i ocieram nim ośliniony policzek chłopczyka. Wyciąga delikatnie języczek i pojękuje. Odsuwam rękę. Znowu głupio się uśmiecham.
Czuje na sobie spojrzenia. Wszyscy nagle ucichli i jestem wręcz pewna, że wlepiają we mnie wzrok. Nie patrząc na innych przy stolę, szepczę.
-Może ktoś wziąć na górę Vicka i Pos? Potem przeniesie się Pos do nas do domu. –szepczę i słyszę, jak ktoś się podnosi. Nie odrywając wzroku od przymkniętych powiek małego, trzymanego przeze mnie w ramionach, wchodzę po schodach do jednej z sypialni. Wchodzę do pokoju Williama i ostrożnie obchodzę porozrzucane drewniane klocki. Na półce nad łóżeczkiem widać pociąg pomalowany przez Peetę przed wyjazdem na badania do Kapitolu, które moim zdaniem były kompletnie nie potrzebne. Układam chłopczyka w łóżeczku, ale robię to chyba za mało delikatnie, bo cicho pojękuje i zaczyna płakać. Rozczulona po raz kolejny go podnoszę i przytulam żeby się uspokoił. Will cicho kwiczy, ale się uspokaja. Przytulam go mocniej i siadam na fotelu bujanym w rogu pokoju.
Najpierw zauważam stróżkę światła, potem jego… stojącego w drzwiach pokoju i przyglądającego się mnie z uśmiechem, tak ciepłym i uroczym, że mimowolnie go odwzajemniam. Peeta wchodzi do pokoju i cicho zamyka a sobą drzwi.
-Vick i Pos śpią w pokoju obok. –szepczę. –Annie powiedziała, że trzeba nakarmić Willa przed spaniem, a ja zaoferowałem pomoc. –oznajmia. Wyciąga do mnie butelkę pełną mleka i unosi brwi. –Czynisz honory? –pyta. Uśmiecham się i zabieram mu z dłoni butelkę.
Siedzimy tak około dziesięciu minut, aż butelka nie jest zupełnie pusta. Chcę odłożyć małego do łóżeczka, ale Peeta protestuje. Bierze go ode mnie na ręce i przykłada sobie do piersi po czym zaczyna klepać go po pleckach. Widziałam już kiedyś, jak robiła to pewna kobieta na ćwieku, ale nie rozumiałam o co chodziło. Zaczynam rozumieć dopiero wtedy, kiedy spomiędzy ust chłopca wydobywa się głośne i uroczę beknięcie.
Przyglądam się im dwoma niczym wystawie w muzeum. Peeta trzymający na rękach małe, jedenastomiesięczne niemowlę, to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Jakby Peeta był stworzony do zajmowania się rodziną. Opiekuńczy, kochający i z pewnością odpowiedzialny. Taki był zawsze. I Snow, nie dał rady mi go odebrać. Jego doskonały charakter był zbyt głęboko zakorzeniony, aby ktokolwiek mógł mu go chociażby stępić.
Mój ukochany całuje Willa w czoło i odkłada śpiącego do łóżeczka. O dziwo nie budząc go. Podchodzi do mnie i przytula. Kładę głowę na jego piersi i w duchu… dziękuje za niego. Za to, że mimo wszystkich przeciwności został ze mną w trudnych chwilach. Za to, że zdołał do mnie powrócić z mrocznego wszechświata cieni i koszmarów. Za to, że mnie kocha. I za to, że już nazajutrz… zostanę jego żoną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.