Rory wygląda zupełnie tak, jakbym
mu z pleców słonia zdjęła. Opiera się o szczątki stołu kuchennego, a
dłoń kładzie sobie na piersi. Chłopak nie odrywa ode mnie wzroku, aż
jego serce się uspokaja. Ma na sobie zieloną koszulkę bez żadnych
nadruków i długie szare spodnie. Masywne i wygodne buty wyglądają na
zupełnie nowe. Ten widok przypomina mi o Posy której miałam dzisiaj kupić parę ubrań. Zastanawiam się, co go tak zdenerwowało, aż dostaje olśnienia. Odrywam wzrok od Roryego i wbijam go w ścianę naprzeciwko.
-Peeta? - cedzę przez zaciśnięte zęby. Rory patrzy na mnie zawstydzony, ale po chwili kiwa głową. Świetnie. Czego mogłam się spodziewać po Peecie
jak nie tego, że po moim zniknięciu postawi na nogi połowę dystryktu?
Czuje się jak dziecko niańczone dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z
drugiej strony to wybiegłam z domu w furii. Nie założyłam nawet butów.
Musiało to wyglądać bardzo niepokojąco.
- Ałć!
- syczę. Patrzę osłupiała na swoje poranione stopy. Moją skórę
pokrywają liczne rany. Nawet nie czułam bólu, kiedy brnęłam ulicami.
Uczucia bywają nawet lepsze od morfaliny.
Przejeżdżam opuszkami po palcach u stóp i z przerażeniem odkrywam, że
na dużym palcu brakuje mi połowy paznokcia. Odwracam wzrok. Nie mam
ochoty teraz wymiotować. Rory podchodzi do mnie.
- Nie złość się na niego. On chcę dla ciebie tylko dobrze.- uśmiecham się do niego.
- O ile nie lepiej... - Rory sięga do kieszeni i domyślam się, co ma zamiar zrobić. Chcę zawiadomić Peetę o moim miejscu pobytu. Ja nie chcę jednak jeszcze wracać i słuchać o naszym planie dnia. Z tego, co wiem, to Haymich
będzie chciał jechać do Kapitolu, bo mimo iż jesteśmy ważnymi osobami w
państwie, to nie dano nam dojść do głosu. Ja jednak wiem co usłyszy od Paylor. My mieliśmy już szansę. Powstrzymuję Roryego.
- Nie, zaczekaj! Ummm... może... chcesz usłyszeć coś o Galeu? - Co ja właśnie powiedziałam? NIe. Momentalnie żałuje. Rory cofa rękę i patrzy na mnie wyczekująco. Ale ja jestem głupia! Milczę jakiś czas, a brązowowłosy chłopak zaczyna się niecierpliwić.
- No... opowiadaj. - żałuje tego, co przed chwilą zaproponowałam. Ech... Teraz to już nie mogę się wycofać. Rory ma czternaście lat... nie wydaje mi się, żeby tak łatwo odpuścił.
- Co chcesz wiedzieć?- mówię ledwie słyszalnym szeptem.
- Na początek... Dlaczego mój rodzony brat ma mnie i moje rodzeństwo gdzieś? - prycham śmiechem.
- Masz więcej pytań? Bo na to może ci tylko on odpowiedzieć. - Rory
wbija we mnie gniewne spojrzenie. - Przykro mi, ale taka jest prawda.
Gdyby mogła, to skręciłabym mu za to, że was olał, kark. Nie mam jednak
pojęcia, gdzie w tej chwili przebywa.- Wzrok chłopaka łagodnieje.
- Wyprzedziłaś moje następne pytanie. Wiesz może przynajmniej... tak mniej więcej gdzie jest?- kręcę głową.
- Jedyne co wiem to to, że piastuje fajną posadę w rządzie. Jest premierem.- Rory
otwiera szeroko oczy. Jego źrenice kurczą się do rozmiaru łebka
szpilki. Widać, że jest wściekły. - Co jeszcze chcesz wiedzieć?- pytam
lekko poirytowana potrzebą odpowiadania na pytania związane z Hawthornem.
-
Za co go nie nawiedzisz?- odwracam głowę. I co mam mu odpowiedzieć?
Prawdę? W sumie to on zasługuje, żeby ją znać. Tak, muszę mu powiedzieć.
- On się zmienił, Rory. To już nigdy nie będzie ten sam chłopak co kiedyś.
- Za co go nienawidzisz? - Rory powtarza pytanie, a ja wybucham.
- Za wszystko! Zabijał ludzi bez mrugnięcia okiem, obrócił moją matkę przeciwko mnie, źle się wyrażał o Peecie,
zostawił mnie samą sobie, zostawił was, skazał waszą matkę na śmieć
głodową, podczas gdy jego portfel nie mieści jego pieniędzy i zabił
prim! - wrzeszczę. - Zabił Prim... - Rory
nawet nie mruga. Wpatruje się we mnie jak w obrazek. Wreszcie opiera
się obok mnie o ścianę i powoli osuwa na ziemię. Ze zdumieniem odkrywam,
że jego policzki dziwnie się błyszczą. To łzy.
- Nie wieże. -
Chłopak zaciska palce na swojej koszulce. - To jego wina! To przez niego
mama nie żyje! To on! Parszywa kapitolińska podróba Snowa!- krzyczy w przestrzeń. Kładę mu dłoń na ramieniu.
- Wiem, jak się czujesz. Nie licz już na niego. Nie warto. Sss... - ponownie syczę z bólu. Tym razem Rory spogląda na moje poranione stopy.
- Dobra, dosyć tych pogaduszek. - mówi i wyciąga srebrną komórkę. Wpatruje się w niego, kiedy przekazuje Peecie,
że mnie znalazł i że mam poranione stopy. Nie trwa to dłużej niż
dziesięć minut, a mój ukochany zjawia się w moim starym domu. Peeta odsyła Roryego do domu, bo Sae niedługo zacznie się martwić. Chłopak przyznaje mu racje i idzie w kierunku miasteczka. Peeta
powoli zbliża się do mnie i kuca naprzeciwko. Nie patrzę mu w oczy.
Spodziewam się, że będzie zawiedziony, bo moja reakcja świadczyła o tym,
że miałam nadzieje na to, że uda mi się kiedyś dogadać z Galem. Mógł to
zrozumieć na wiele sposobów. Ja jednak wiem, że z człowiekiem o
nazwisku Gale Hawthorne nie mam nic wspólnego.
- Katniss? - szepcze Peeta i ukrywa moje zimne dłonie w swoich ciepłych. Nie odpowiadam więc Peeta
bierze mnie pod brodę zmuszając, żebym na niego spojrzała. Jego
niebieskie jak niebo tęczówki błyszczą niepokojem. Dalej jednak się nie
odzywam. - Już dobrze? - pyta. Spodziewałam się innego pytania. Dlaczego
uciekłaś? Coś do niego jeszcze czujesz? To na te pytania przygotowałam
sobie odpowiedzi. Chcę parsknąć śmiechem z samej siebie, bo nie potrafię
mu odpowiedzieć. Kiwam tylko głową. Peeta
siada obok mnie i obejmuje mnie ramieniem. Przyciskam swój policzek do
jego piersi. Nie mam ochoty jeszcze wracać do domu i musieć myśleć o tym
całym bagnie z igrzyskami. Nie mam nadziei, żeby Paylor cokolwiek odwołała. Czuje jak Peeta delikatnie przyciska swoje usta do czubka mojej głowy. Unoszę delikatnie głowę i kładę ją na ramieniu Peety.
On zaś zastyga w posąg. Nic nie mówi i nic nie robi. Przez jakichś czas
nawet mi to pasuję, ale po dłuższym czasie staje się podejrzliwa.
Unoszę głowę i patrze w jego oczy. Błękit jego tęczówek...po prostu w
nich tonę. Łapie się na tym, że wstrzymałam oddech. Jedna z moich stóp
delikatnie się przesuwa.
- Sss... Ała!- Piszcze. Peeta wstaje i ponownie kuca naprzeciwko mnie. Bierze jedną z moich stóp w dłoń i uważnie ją ogląda.
- Chyba przydałby się lekarz. - mówi i delikatnie... Bardzo delikatnie mnie unosi. Peeta
niesie mnie cała drogę do wioski zwycięzców. Na miejscu czeka już na
mnie znajomy lekarz. Jest on dawnym aptekarzem. Dawniej sprzedawałam mu
niektóre z ziół. Teraz pracuje on w maleńkim szpitalu dwunastki. Nazywał
się chyba Hooper. Lekarz wita się z Peetą, ale darowują sobie uściśnięcie ręki. W końcu Peeta jeszcze mnie nie odstawił. Pan Hooper karze mu mnie gdzieś posadzić, a sam zaczyna opatrywać mi nogi. Cały czas trzymam Peete
za rękę. Każdy dotyk lekarza na mojej skórze wywołuje mój pisk. Żałuję,
że nie ubrałam chociaż skarpetek. Kiedy już kończy Boje się stanąć. Nie
jestem pewna czy nie sprawi mi to bólu. Hooper zarzeka się, jednakże za godzinę będę mogła normalnie chodzić. To dobrze. Peeta płaci mu za pomoc, a lekarz pośpiesznie wychodzi.
- Gdzie jest Haymich?- pytam.
- Za parę godzin powinien dolecieć do Kapitolu.
- Pojechał sam?! - prawie krzyczę.
- Ty nie chciałaś jechać, a ja cię nie zostawię. - szepcze i całuje mnie w czoło.
- Mogliście mnie zaciągnąć do poduszkowca.- skarżę się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.