Zanim zdążę cokolwiek zrobić, zostaje brutalnie odepchnięta przez
funkcjonariusza szpitala, który szybkimi i precyzyjnymi ruchami bada
mojego mentora. Upadam na odłamki butelek, a dłonie zaczynają piec.
Zamykam oczy... Wiem co właśnie się dzieje za moimi plecami. Słyszę
zawodzenie Peety i gwar szorstkich, nieprzyjemnych głosów. W mojej
głowie panuje pustka. Sina i ziemna nicość pochłaniają mnie . Świeża
krew na moich dłoniach nagle wydaje mi się piękna... Miesza się z krwią
Haymitcha tworząc majestatyczny obrazek... Słyszę słowa za sobą. Słowa,
które jeszcze bardziej mnie pogrążają. Słowa... wypowiedziane powoli i
rzeczowo.
-Myślisz, że go odratujemy? –pyta ktoś. Długo nic nie słyszę i już
tracę nadzieję, że usłyszę odpowiedź, kiedy wyłapuję z tłumu cienki
głos...
-Nie... Nie, ale musimy spróbować.
Im dłużej żyję tym coraz bardziej się przekonuję, że sieję wokół
śmierć. Każda droga mi osoba, jest skazana na zły los. Czy kiedyś się to
skończy?
Wczoraj wzięliśmy ślub... a dzisiaj tracę jedną z najważniejszych dla
mnie żyjących osób. Kolejny raz. Jak długo będę za sobą ciągnęła to
pasmo nieszczęść? Ile osób będzie jeszcze musiało umrzeć żeby kosogłos
przeżył i miał się jak najlepiej? Kto będzie następny? Johanna? Annie?
Mama?.... Peeta?
Kolejne słowa za moimi plecami powodują, że oszołomienie mija...
-Przykro mi... Straciliśmy go.
Wybucham głośnym płaczem. Powtarzam w kółko i w kółko „nie”. Nie
odwracam się chociaż wiem, że powinnam. Jestem mu to winna. Winna
Haymitchowi. W końcu odnajduje mnie Peeta. Przytula mnie do siebie i
oboje płaczemy w swoich objęciach. Mimo iż płacz tylko pogarsza sprawę.
Słyszę krzyk... krzyk, który z czasem przeobraża się w głośny płacz...
Rozpoznaję go.
Spoglądam w górę. W drzwiach stoi już zapłakana... Effie. Czubek głowy Haymicha wystaję z plastikowego worka.
Nim zdążę nad sobą zapanować wyrywam się Peecie i podbiegam do niej.
Uderzam ją w twarz otwartą pięścią tak, że rozmazuję jej krew na
policzku. Chcę ją uderzyć znowu i znowu, ale zostaję odciągnięta przez
jednego z lekarzy. Nie mogę jej dosięgnąć więc zamiast tego szamocze się
jak oszalała i krzyczę.
-To twoja wina! To twoja wina! To przez ciebie! On nie żyje!
Stoi cała zesztywniała i kompletnie nieobecna. Patrzy mi w oczy, na
worek za Haymitchem i znowu na mnie. Ja dalej zachowuje się, jak
zwierzę. Płaczę. Ciągle płacze i walczę. Nagle Peeta zasłania mi widok.
Staje przede mną ze łzami w oczach. Warczy do sanitariusza żeby mnie
puścił. Bierze mnie w ramiona i mocno przytula.
-Ci... Nie myślisz tak... –szepczę mi do ucha.
-To jej wina... –mówię resztkami sił. –To przez nią... Przez nią!
–krzyczę i osuwam się na kolana. Mój mąż klęka przede mną i ciągle tuli.
Co jakiś czas coś mówi, ale nie jestem w stanie się na nim skupić.
Jestem pogrążona w głębokiej rozpaczy. Szlocham i szlocham, a ból
przychodzi razem ze świadomością, że jego na prawdę już nie ma.
Nie patrzę, kiedy zwłoki zostają wyniesione... nie zniosłabym tego
widoku. W ogóle nie patrze. Zaciskam powieki i odgradzam się od świata
zewnętrznego. Pogrążam się w ciemności i ignoruję wszystkie światła.
Każdy płomyk, który mógłby dac mi schronienie i ciepło- gaszę. Zapominam
na chwilę o swoim życiu i pozwalam się na odizolowanie się od siebie
samej. Od zdarzeń ostatnich pięciu minut... Od wszystkiego.
Nie trwa to jednak długo. Ciemność to zdrajca. Sprawia, że czas
płynie ci szybciej i nim się obejrzysz znowu jesteś na ziemi. Ciemność
nie jest zła, ale nie wolno jej ufać.
Po przebudzeniu nie czuje nic. Pustka nie wciągnęła mnie na dobre,
ale dała mi chwilę wytchnienia. Odpoczynku od istnienia. Istnienie, jest
bardzo męczące. Męczące, jak nic innego.
Wolałabym być sama kiedy uczucia znowu mnie dopadną, a czuję że
nastąpi to niebawem. Nie jestem jednak sama. Leżę na kanapię w salonie u
nas w domu. Stąd widzę Peetę z głową opartą na dłoniach. Siedzi przy
stolę z łokciami opartymi o blat. Za oknami widzę czarną noc co latem
oznacza okropnie późną godzinę. Nie rusza się. Jego klatka piersiowa
rytmicznie unosi sie i opada, ale pozatym jest nieruchomy.
-Peeta? –mówię półgłosem. Unosi głowę z prędkością błyskawicy.
Rozgląda się po czym patrzy na mnie zamglonym, zaspanym wzrokiem. Znowu
się rozgląda.
-Zasnąłem... –stwierdza ze zdziwieniem. Wstaję i podchodzi do mnie
ciężko. Klęka przy mnie i odgarnia mi włosy z twarzy. –Ok? –pyta.
Zamykam oczy i kręcę głową. Pochyla się tak, że nasze czoła się stykają i
przez chwilę oddychamy tym samym powietrzem. Znowu czuję łzy w kącikach
oczu. Pozwalam im płynąć... Bo dlaczego nie? Nie muszę grać
niewzruszonej. Nie potrafiłabym.
Zbyt wiele straciłam.
Wiesz na początku lubiłam czytać twoje opowiadania, mimo, że błędów w nich było jakby pisało je 7 letnie dziecko. Było ciężko patrzeć na twoje błędy i nie zastanawiać się jak słabe masz oceny z polskiego, ale brnęłam w to dalej. Widzisz na którym jestem teraz opowiadaniu, ale nie przeczytałam jakiś 15 wcześniejszych.... Były mega nudne. Po prostu, gdy je czytałam to prawie zasypiałam. Nie mam ochoty już czytać tego i dobrze Ci radzę, nie pisz już więcej, albo wymyśl coś ciekawego i używaj słownika.
OdpowiedzUsuń