czwartek, 19 lutego 2015

86. Tajemniczy towarzysz broni

Opieram głowę na ramieniu Peety, kiedy jedziemy między budynkami dwunastki do wioski zwycięzców. Trzymamy się za ręce, ale milczymy. Pod bramą wioski zauważam mniej więcej piętnastu fotografów, którzy mimo okropnie późnej godziny siedzą pod bramą na kocach. Kiedy zauważają, że się zbliżamy podnoszą się z ziemi i ustawiają się. Dzięki parze strażników wjeżdżamy na teren wioski bez niepotrzebnego zamieszania. Odwracam głowę i patrzę, jak starają się przełożyć duże aparaty przez otwory w bramie, żeby uzyskać lepsze ujęcia. Stajemy. Peeta wychodzi pierwszy po czym obchodzi samochód i otwiera mi drzwi. Pomaga mi wysiąść. Ignorujemy błyski i wchodzimy na werandę, a ja po raz drugi dzisiaj zostaję przeniesiona przez próg.
W powietrzu nadal unosi się lekki swąd palonego drewna, chociaż ognisko zostało zgaszone już wiele godzin temu. Wszędzie panuje półmrok. Przez okna wdziera się do środka delikatne światło poranka. Czuje dłonie na moich biodrach. Peeta odwraca mnie do siebie przodem i odgarnia mi pukle włosów z twarzy i ramion. Przesuwa palcami po linii dekoltu na mojej sukni i uśmiecha się blado.
-Czy to jest…? –pyta skonsternowany. Kiwam delikatnie głową. Peeta uśmiecha się do mnie i kontynuuję wędrówkę swoich palców po szwach sukni. Przesuwa nimi po krzyżujących się paskach jedwabiu na biuście, po bolerku na ramionach i po linii gdzie jedwab płynnie przechodzi w koronkę okalającą spódnicę. Zamykam oczy i rozkoszuje się ciszą przerywaną jedynie przez mój nierówny oddech. Czuje się błogo i spokojnie. Jego palce zatrzymują się na kokardce, na samym dole gorsetu. Chwilę nic nie robi po czym pociąga za jeden koniec i rozwiązuję pętelkę. Z zamkniętymi oczami po omacku chwytam za brzegi jego marynarki i zsuwam z jego ramion aż słyszę odgłos materiału uderzającego o drewniana podłogę. Otwieram oczy. Peeta ponownie powoli rozwiązuję sznurki na moich plechach. Unoszę głowę i sięgam do jego szyi po czym rozwiązuję krawat. Pochyla się i całuje mnie w usta przepełniony pożądaniem. Całuję kącik jego ust i ustami tworzę drogę aż do szyi. Ściągam krawat i odrzucam go na bok. Odpinam da górne guziki jego koszuli, kiedy pochyla się i zaczyna całować moją szyję. W końcu udaje mu się rozplątać wszystkie węzły na moich plecach i czuje, jak suknia opada kaskadą jedwabiu u moich stóp.

-Mamo! –słyszę krzyk z holu. Wzdycham z ogromną ulgą. Zakręcam lecącą wodę. Bardzo wkurzona wycieram ręce o wiszący przy zlewie ręcznik i wychodzę potworowi na spotkanie. –Tato! Mamo, muszę wam coś powiedzieć! –krzyczy. Jej błękitne oczy błyszczą. Ciemne włosy przylepiły się do jej czoła i opadają jej na ramiona w niedbałych kosmykach. Podbiegam do niej i zamykam ją w mocnym, matczynym uścisku. Może i zbyt mocnym. Jestem taka zła! Puszczam ją, ale zanim zdążę się odezwać słyszę zagniewany głos Peety.
-Lotous Veronica Mellark! –rusza w naszą stronę. Cóż… jeśli ja jestem wkurzona, to on jest wściekły, jak nikt inny. Tylko w sytuacjach, kiedy Lot naprawdę nabroi odzywa się do niej pełnym imieniem. Peeta bierze ją w ramiona i mocno przytula pełen ulgi i wściekłości. Moja córka spogląda na niego, przygryza dolną wargę i spuszcza głowę.
-Hej, tato. –szepczę lekko zakłopotana i pewnie zawstydzona. Mój mąż odsuwa ją na odległość ramienia. Splata swoje dłonie i patrzy na deski podłogowe.
-Powiedz mi młoda damo… Która jest godzina? –szepcze gniewnie. Nie odpowiada. Tylko spogląda na mnie szukając pomocy. Ja jednak stoję tak samo ciekawa jej odpowiedzi, jak Peeta. Patrzy na mnie błagalnie.
-Lotous, odpowiedz. –mówię w końcu. –Skończyłaś lekcję cztery godziny temu! –prawię krzyczę. –Nie odbierasz telefonu i nie odpowiadasz na SMS-y! Jeśli gdzieś się wybierałaś to powinnaś chociaż zadzwonić! Tata i ja wszędzie cię szukaliśmy. Dzwoniłam do wszystkich twoich koleżanek i szukałam cię w całym mieście tak, jak tata! Na miłość boską! Nie wiesz co tutaj przeżywaliśmy! –krzyczę na nią po czym znowu mocno przytulam. Mam ochotę się rozpłakać. Jest tutaj.. cała i zdrowa.
-Wiem… Wiem, mamo… Przepraszam… -mówi półgłosem.
-Co się stało? Gdzie byłaś? –mój mąż wyprzedza moje pytanie. Lot przygląda mu się zażenowana. Otwiera usta po czym rozlega się głośny tupot kroków. Do holu wbiegają Ren i Posy. Dziewczyna jest kompletnie zdyszana, ale mimo to śmieje się.Staje w holu za Lot i kładzie dłonie na biodrach.
-Tato! –krzyczy mój synek. –Tato! Mamo! Wygrałem! –krzyczy. Wymachuje w powietrzu kartką papieru i złotym medalem z wstążką. –Naprawdę wygrałem! –Peeta uśmiecha się czule.
-Widzisz… Mówiłem, że jeżeli się postarasz, to dasz radę… Gratulację, synu. –mówi mój mąż. Gromię go wzrokiem, bo właśnie zmienia temat.
-Super! –Lot podbiega do młodszego brata i wyciąga rękę. –No! Pokaż! –chłopiec podaje jej medal.Moja córka przygląda się kawałkowi pomalowanego metalu z wyjątkową ciekawością. Przyglądam się jej smukłej sylwetce. Jej błyszczącym, niebieskim oczom i posklejanym włosom, które sięgają jej poniżej pasa. -Ej! To znowu nie jest złoto. Głupia podróbka. -mówi i wywraca oczami. Ren zdążył już się naburmuszyć. Formuje usta w podkówkę i cicho jęczy.
-Mamo... Tato... -zawodzi.
-No już, już... -szepczę i przytulam go. Sięga już mi niemal do piersi... Tak szybko rośnie. -To chyba nie ma znaczenia, prawda? Ważne jest to, że się postarałeś i wszystko ci się udało. -uśmiecham się krzepiąco. Ren nieco się rozwesela.
-Lotous… idź do kuchni… Zaraz tam przyjdziemy i porozmawiamy o twoim zniknięciu, ok? Aa… i za karę pomożesz mi upiec tort czekoladowy, którym uczcimy nagrodę Rena… -mówi, ale się uśmiecha. Chyba już w większości mu przeszło. Mnie… właściwie też. Lot patrzy na niech, a potem szeroko się uśmiecha. Jej zdaniem to nagroda.Ren podskakuje szczęśliwie i krzyczy.
-Tort! Tort! -krzyczy wymachując rękami w powietrzu.
-Tak! Jasne, tato. –mówi Lot i z uśmiechem cofa się do kuchni.
-Ej, Lot! Mój medal! –krzyczy za nią Ren. Siostra go ignoruje i tylko krzyczy nie odwracając się.
-Powieszę go tam gdzie wszystkie twoje nagrody z konkursów młodych malarzy. –Ren nic już nie mówi. Wzdycha tylko teatralnie, jak większość ośmiolatków, zwieszając ręce i wywracając oczami. Śmieje się. Pos też się uśmiecha.
-Dziękuje za to, że poszłaś z nim na to rozdanie… Gdyby tylko Lot nie zniknęła, to nie prosiłabym cię o to. –mówię do niej.
-Oh, Katniss… To była dla mnie wielka przyjemność. Zawsze do usług.-odwzajemniam uśmiech. Peeta podchodzi do mnie i obejmuje mnie ramieniem.Wsuwam dłoń w tylną kieszeń jego jeansów i opieram czoło o jego klatkę piersiową. Pachnie tak... znajomo. Tak słodko.
-Wpadnij za jakąś godzinę na podwieczorek, co? Będzie tort czekoladowy. Wiem, że go kochasz. –proponuje Peeta. Pos rozbłyskują oczy. Odmowa nie wchodzi w grę.
-Możecie być pewni, że wpadnę. –zgodnie wybuchamy śmiechem. –Musze już wracać. Sorrel czeka na mnie w domu. –uśmiecha się.
-Weź go ze sobą. I jeszcze raz gratulacje z okazji zaręczyn. –mówię, kiedy jest już w progu.Uśmiecha sie promiennie po czym zerka na pierścionek.
-Dziękuję, ale… nie wydaje się wam, że się troszkę pośpieszyliśmy? Mamy dopiero po 26 lat… -szepczę. Uśmiecham się. Podchodzę do niej i kładę jej dłonie na ramionach.
-Kochanie, w twoim wieku byliśmy już siedem lat po ślubie. Znacie się praktycznie od dziecka. Na pewno się na nim nie zawiedziesz. –dotykam jej policzka. –Zrobisz jak uważasz... Ale... Twoja mam byłaby z ciebie dumna, Pos. -szepczę.

Lot krząta się po kuchni wyciągając różne składniki potrzebne do ciasta czekoladowego i kładzie je na blacie. Ren gdzieś zniknął. Po dziwnym trzasku rozumiem, że postanowił pobawić się klockami w salonie. Krzywie się. Peeta cicho się śmieje i całuje mnie w skroń. Bardzo czule. Siadamy obok siebie przy stole mocno trzymając się za ręce…
-To powiesz nam gdzie zniknęłaś? –Lot się do nas odwraca. Wydaje się być troszkę zaskoczona, że pojawiliśmy się znikąd, ale szybko się otrząsa i wyjaśnia…
-W szkole na historii rozmawialiśmy o wojnie. Wiecie… tej sprzed dwudziestu lat. Tam gdzie wy… -urywa. –No… Więc przyszedł do nas najprawdziwszy żołnierz, który trochę nam o powiedział o zdarzeniach na froncie i tak dalej… Przyglądał mi się jakoś dziwnie. Po szkole znalazł mnie i spytał się czy was zam. Powiedziałam, że jestem waszą córką…
-Lot! Wiesz, że nie rozmawia się z nieznajomymi! –przerywa jej Peeta.
-Wiem! Ale… jakoś mu zaufałam. Poszliśmy do lasu i zapolowaliśmy.
-Byłaś sama w lesie?! –krzyczę na całe gardło. Wstaję i wymachując rękami wrzeszczę. –Tyle razy ci zakazywałam chodzić tam aż nie nauczysz się poprawnie strzelać! Masz tylko dwanaście lat! Dlaczego w tym jednym nie możesz mnie posłuchać!?
-On umiał strzelać.… Zna te lasy mimo iż mieszka w dwójce. Nic mi nie jest. Nic nas nawet nie zaatakowało! Mamo, daj mi skończyć! –krzyczy. Siadam z powrotem lekko ostudzona, ale mimo to wściekła. –Opowiadał mi wiele rzeczy. Dowiedziałam się więcej o prezydencie przed wujkiem Arturem i przed prezydentem Evans i przed prezydent Paylor. O prezydent Coin i Snow. –piszczy starając się wytłumaczyć. Automatycznie napinam wszystkie mięśnie ciała na myśl o zabójcy moich przyjaciół... i siostry. Reakcja Peety wygląda identycznie. –Opowiedział mi o tym, jak dzielnie walczyliście i jak zabiłaś Coin… I o tym, jak ciocia Prim...
-Lot… -przerywam jej. W oczach pojawiają się łzy. Czy to możliwe?–Jak nazywał się ten żołnierz? –moja córka chwilę na nas patrzy. Marszy brwi i szepczę…
-Gale Hawthorne.



Otwieram szeroko oczy. Unoszę się do pozycji siedzącej i patrzę w przestrzeń ciemnego pokoju. Peeta śpi przy moim boku, a zegar pokazuję jedenastą. Zaraz południe, ale nie mogę tego potwierdzić gdyż zasłony są zaciągnięte. Rozglądam się po naszej sypialni… Jestem roztrzęsiona i przerażona. Jestem naga i potwornie mi zimno. To był sen. Ale jaki rzeczywisty…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.