czwartek, 19 lutego 2015

99. Spotkanie wśród umarłych

- Że niby od tak? – pyta z uniesionymi brwiami. – Może i nie znam go tak dobrze, jak ty, ale wystarczająco, żeby stwierdzić, że to do niego niepodobne.
- Miło, że nie tylko ja tak uważam. – szepczę i kopię w niewielki stosik żwiru. – Ale zdarzało to się już wcześniej. – otrzepuję dłonie. Gale przygląda mi się badawczo. Gestem głowy daje mi znać, żebym poszła za nim.
- Na prawdę? – pyta lekko skonsternowany.
- Tak. Wiesz... To nie jest tak, że Peeta miewa humory bez powodu. Już dawno nie widziałam go tak wściekłego. Ostatnio chyba, kiedy... – urywam. – Em... W każdym razie... – Gale udaje, że nie zauważył mojego wahania. Chwilę milczymy.
- Dobrze go znasz... – przyznaje mój przyjaciel. Zastanawiam się chwilkę.
- Gdybym go znała aż tak dobrze, to może wiedziałabym co przegapiłam. Ale tak... W końcu... Jesteśmy małżeństwem. – Gale krzywi się delikatnie. Ledwo zauważalnie. Przeszkadza mi, że jeszcze reaguje na moje komentarze tego typu. Ale trudno. Musi się przyzwyczaić.
Idziemy dalej. Mijamy złożysko i maszerujemy w stronę wschodniego wejścia do kopalni, aby kawałek za nim skręcić w prawo i dojść do słabego punktu siatki, który leży najbliżej niedawno znalezionego przez nas skrawka lasu obsianego kasztanowcami. Dawniej bywałam tam rzadko i dopiero parę tygodni temu zwróciłam uwagę na rosnące na drzewach jadalne kasztany. Było jednak za wcześnie na ich zbieranie. Mamy listopad, więc czas nadszedł.
Łuk dziwnie mi ciąży. Serce jeszcze nie do końca się uspokoiło po kłótni z mężem. Wszystko dookoła wydaje mi się takie obojętne. Tak szczerze, to nie mam za wielkiej ochoty wybierać się do lasu, ale to była pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. Mijamy cmentarz, a ja z całych sił usiłuję nie patrzeć w jego stronę, bo w piersi otwiera mi się głęboka rana na myśl o Haymitchu. Mimo mrugania, oczy zapełniają mi się łzami, które zaczynają spływać mi po policzku. Gale chyba tego nie zauważa. I dobrze. Daje mu wyprzedzić się o pół kroku i ukradkiem ocieram łzy. On mógłby mi wyjaśnić. Haymitch. Na pewno potrafiłby rozszyfrować Peetę. Tak strasznie mi go brakuję.
Już dłużej nie mogę się powstrzymać. Zerkam poprzez siatkę. Odszukuję wzrokiem odpowiednie miejsce...
Przystaję. Gale automatycznie się zatrzymuję i spogląda w stronę, w którą patrzę ja.
- Co jest? – pyta zmieszany, ale go nie słucham. Tylko patrzę na landrynkowo żółtą sukienkę w czarne gwiazdy i na krótkie włosy koloru cytryn. Mimowolnie zastanawiam się – skąd się tutaj wzięła. W ogóle wyjechała? Nie zważając na Galea puszczam się biegiem. Nie w stronę lasu, a w stronę klęczącej kobiety ze łzami na policzkach. Słysząc moje kroki odwraca się i przestaję skubać trawę, która latem pokryła grób. Staję naprzeciwko niej.
Patrzymy na siebie. Cisza, która nas otacza nie jest przepełniona nienawiścią ani wrogością, jakby się można było spodziewać.
Nagle zaczynam się zastawiać, co ja właśnie zrobiłam? Jak teraz z tego wybrnąć. Pośpiesznie spoglądam przez ramię. Ani śladu Galea. Skupiam się na klęczącej kobiecie.
Ma niebieskie oczy. Nigdy tego nie zauważyłam. Od naszego ostatniego spotkania się nie zmieniła. Ta sama zmęczona twarz, błyszczące oczy, kolorowy uśmiech... Ale teraz się nie uśmiecha. Tylko patrzy bez cienia jakichkolwiek uczuć. Czuje się nieswojo i boje się zacząć mówić... Ale to robię.
- Cześć. – zaczynam miękko. Kobieta nie odzywa się, ale kiwa głową na powitanie. Przygryzam dolną wargę. Jak ja mam to powiedzieć? Skubię paznokcie. – Emm...
- Przepraszam. – szepczę, przerywając mi. Wpatruje się we mnie uważnie. Śledzi każdą moją reakcję i z desperacją czegoś wyszukuje. Złości? Pogardy? A może przebaczenia.
Opuszczam głowę – nie chcąc by odnalazła wstyd w moich oczach. Głęboki i żrący mnie od środka. Wywiercający dziurę w żebrach i niemogący się wydostać. Pomogłabym mu, gdybym wiedziała jak. Zrobiłabym wszystko, żeby pozbyć się zdradzieckiego poczucia winy. W s z y s t k o.
Odchrząkuję i mrugam gorączkowo, ale to nie pomaga mi odgonić łez. W jednej chwili cała złość na samą siebie, na Peete, na Galea, na nią, na Haymitcha i na cały świat przysłania mi zdrowy rozsądek. Kumuluje się i wybucha razem ze mną. Niczym mina. Osuwam się na kolana i z głową na kolanach zanoszę się histerycznym płaczem. Jestem taka wściekła! Na wszystko! Zasłaniam usta dłonią, bo zaczynam wydawać z siebie dziwaczne dźwięki. Pochlipywania i głośne westchnięcia. Mam ochotę walić głową w twardą ziemię, aż poleje się krew i odpędzić od siebie wszystkie emocje – zapadając w długi sen.
Zanim zdążę lepiej obmyślać kuszącą wizję odpłynięcia, orientuje się, że ona też płaczę. Głośno i bez opamiętania. Spontanicznie przysuwam się bliżej niej i obejmuje ją ramieniem. Unosi na mnie wzrok i w pewnym momencie przytulamy się do siebie.
Trwamy tak długo. Tylko siedząc, płacząc i obejmując się nawzajem. Ledwo udaje mi się przebić głosem przez ta kakofonię naszych oddechów i szlochów.
- Ja tez bardzo przepraszam, Effie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.