niedziela, 18 października 2015

128. Nic jej nie jest


Hej i zapraszam na kolejny rodział!
- Tina

#####################################

Słowa Annie działają na mnie niczym zimny prysznic Są jednocześnie oświeceniem i skazaniem dla mojego ego.
Trzymając w stalowym uścisku kubek z herbatą patrzę, jak Annie ubiera buty.
 - Musicie sobie wiele wyjaśnić. - mówiła. - Lepiej, jeśli już sobie pójdę.
Trudno się z nią nie zgodzić.
Nerwy uciskają moje wnętrzności. Jak zniesiemy zbliżające się dni?
Martwię się. Może i bezsensownie, ale mam świadomość, że nie od razu będzie tak kolorowo. Od dwóch miesięcy znowu nękają mnie koszmary. Tydzień temu na przykład śnił mi się Chaff z 11 dystryktu, który z maczetą w jednej ręce i żywym wężem w drugiej gonił mnie przez sektor mgły na arenie ćwierćwiecza. Z jednej strony była mgła a z drugiej on. Rozwścieczony i pragnący mojej krwi. Coraz częściej moja siostra umiera nadeptując na minę i w zwolnionym tempie widzę, jak jej ciało rozrywa na tysiące rozchlapanych kawałeczków lub małą Rue z oszczepem w brzuchu bawiącą się czarną kulką, która wkrótce okazuje się bombą z zapalonym lądem. Na dodatek od dawna nie miałam nikogo kto by mnie uspokoił lub chociażby wybudził z tych nocnych koszmarów.
Drzwi zamykają się z cichym kliknięciem, a ja zastanawiam się co ze sobą zrobić. Idę na górę i wchodzę do łazienki. Muszę natychmiast zmyć z siebie ten cały brud.
Ciepła woda ochlapuje moje ciało, masuje kark, zmywa ze mnie pot i przykry zapach. Mogę przez chwilę zatracić się w błogim spokoju i nic nie myśleniu. Już po chwili jestem czysta. wychodzę z kabiny wycieram się do sucha ręcznikiem i przeglądam się w do połowy zaparowanym lustrze. Wyglądam na totalnie wykończoną. Taka też jestem. Wykończona do granic możliwości. Biorę w rękę szlafrok i zasłaniam nim posiniaczone ciało.
Wychodząc z łazienki zauważam go niemal od razu. Siedzi w jednym z foteli i ponosi się kiedy tylko się pojawiam. Jego oczy błyszczą, policzki ma zarumienione, a włosy na prawdę zbyt długie i zmierzwione. Zamykam za sobą drzwi.
- Hej. - szepczę.
- Hej. - odszeptuje.
Zapada krępująca cisza podczas której tylko wpatrujemy się w siebie. Peeta przelatuje wzrokiem po całym moim ciele wywołując przyjemny dreszcz.
- Jak się czujesz? - pyta.
- Bywało lepiej. - przyznaję.
Uśmiecha się delikatnie.
- Cieszę się, że jesteś cała i zdrowa.
Milczę. Zwyczajnie nie mam pojęcia co na to odpowiedzieć. Jestem tylko cicho mając nadzieje, że po mnie nie widać jakie wrażenie zrobiły na mnie jego słowa. Chyba mi się udaję, bo mina Peety nagle pochmurnieje. Widząc jego usta wykrzywione w pełnym bólu grymasie mam ochotę się na niego rzucić i już, już mam to zrobić, kiedy on się odzywa.
- Będę w pokoju na przeciwko, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. - mówi i nie patrząc na mnie wychodzi.
Poszło szybciej niż myślała, ale cel nie był zamierzony. Jestem na siebie nieziemsko wściekła,
Zrezygnowana ubieram na siebie pierwsze z brzegu spodenki i t-shirt po czym wślizguję się pod kołdrę. Zmuszam powieki by nie opadały i czekam.
Pięć minut...
dziesięć...
Godzina...
Dwie.
W końcu dociera do mnie, że nie przyjdzie.
Może chciał dać mi odrobinę więcej czasu na przemyślenie wszystkiego a może po prostu zraziłam go do siebie, ale jedno jest pewne. Tej nocy nie przesypię w ciepłych ramionach mojego męża.

Idę przez nieznajomą polanę. Pod stopami czuje miękką trawę, a na skórze ciepły letni wiatr. Wszystkie drzewa i krzewy dookoła są wysokie, a liście błyszczą. Zapach kwiatów i dźwięki piosenek kosogłosów otulają mnie.
Nagle zza drzewa spoglądaj na mnie duże, brązowe oczy. Powoli idę w jej kierunku z uśmiechem na twarzy. Kiedy jestem już prawie przy drzewie Rue chowa się. Z uśmiechem okrążam drzewo i ze zdumieniem dostrzegam, ż jej tam nie ma. Spoglądam w górę myśląc, że może wspięła się po wystających konarach, ale nigdzie jej nie ma.
- Katniss?
Odwracam się słysząc jego głos. Siedzi na klęczkach na błyszczącej się trawie i trzyma w objęciach umierającą dziewczynkę. Rue... Słyszę, jak ona skomle błagając o piosenkę. Podchodzę bliżej klęczącego Peety. Łzy widnieją na moich policzkach. Klękam obok i chwytam Rue za rękę. Na chwilę unoszę głowę i spoglądam w niebieskie oczy Peety przepełnione udręką.
Spoglądam znowu na Rue, aby uciec od jego spojrzenia i doznaję szoku. Puszczam jej rękę i wstaję porażona. Trzymającą przez Peetę dziewczynką jest moja siostra.
Ponownie upadam na kolana. Jest porozrywana na strzępy, a jej części zostały do siebie dopasowane. Gdyby tylko nie było tych ran i nacięć... Ale są i moja siostra jest w setce kawałków. Odcieta głowa otwiera usta i krzyczy  piskliwie.
Zakrywam oczy i uszy zalewając się łzami. Czuję torsje wstrząsające moim ciałem, kiedy pochylam się nad trawą.
Dotykam jej dłonią, ale pod nią czuję tylko wygładzony kamień. Spoglądam w górę i jestem w Kapitolu. Nie ma ze mną nikogo. chwytam broń przewieszoną przez ramię i wstaję,.Nie wiedziec dlaczego czuje, że muszę biec. Muszę stąd uceic. Tak... daleko.
 Biegnę potykając się na oślep. Skręcam w prawo potem w lewo i znowu w lewo. Docieram do placu.
Rozglądam się dookoła szukając ludzi, ale nikogo tutaj nie ma. Miasto wydaje się opuszczone.
- Panno Everdeen. - syczy głos.
Stoi... Tam, gdzie pozbawiono go życia ze stróżką krwi ściekającą po jego podbródku.
- Kosogłosie.
Patrzę w górę na balkon i zauważam Coin ze strzałą w gardle. przerzuca nogi przez barierkę i zeskakuje z pięciu metrów. W jej dłoni widnieje sakwa.
- Obiecałaś, że nie będziesz nas okłamywać. - szepczą wspólnie. - A oto kara.
Razem wsuwają dłonie do sakwy i wyciągają z niej za włosy głowę. Prim.

Nie wiem ile czasu już wrzeszczę. Może minutę. Może godzinę. Potrafię zacząć oceniać upływ czasu dopiero, kiedy wokół moich ramiona zaciska się pętla, a ja przyciskam się do umięśnionego ciała. Moje wrzaski stają się tylko płaczem.
- Jestem przy tobie. Prim nic nie jest. Nic jej nie jest...

niedziela, 11 października 2015

127. Egoista

Hello everyone!
Zapraszam do czytania i komentowaia! Zmieniam dzięń publikaxcji wpisów na niedziel. Po prostu wydają mi się wygodniejsze.
-Tina
############################################################

Zdążyłam już zapomnieć jakimi uczuciami darzę te latające machiny. Opuszczając pokład poduszkowca czuję się, jakby po latach więzienia wypuszczono mnie na zewnątrz. Jakbym spędziła tygodnie w trzynastce.
na pokładzie mimowolnie uroniłam kilka łez, ale tylko kilka. Nie wolno mi tracić nadziei, że Gale wróci bezpiecznie.

Wędruję niespiesznie przez dwunastkę zahaczając po drodze o dom pewnej kobiety, z którą rozmawiałam dwa tygodnie temu i odbieram, co u niej zamówiłam.
Nie wiedzieć czemu trafiam na plac zabaw. Siadam na ławce i opieram się plecami o oparcie.
Pamiętam, jak przychodziłam tutaj z Posy. Może za jakichś czas, kiedy mała Silvia nauczy się chodzić i ją tutaj zabiorę.
Plac zabaw jest pusty. Jedynie przysypany świeżo opadniętymi liśćmi. Chłód zbliżającej się zimy wygnał wszystkich do domów i zaciągnął żaluzję. smutno mi się robi, kiedy tak patrzę na huśtaną przez wiatr huśtawkę. To tak, jakby wiatr nie miał się z kim bawić. Jakby był tak samo samotny, co ja.
Pochylam się i zanurzam palce w suchych liściach. Unoszę do twarzy kupkę kolorowych, szorstkich liści i przyglądam im się uważnie. Przypominam sobie, Jak Prim bawiła się w usypanych przez jesień stosach rzucając we mnie liśćmi, które i tak nigdy do mnie nie dolatywały. Ja jednak nigdy się z nią w ten sposób nie bawiłam. Popadam już w melancholię. Taka jednak jest prawda. Nie wykorzystałam danych mi chwil z Prim i teraz tego żałuję. Czy bawiła by się teraz tutaj? Nie... Prim miała by dzisiaj siedemnaście lat.
Zastanawiam się kto postanowił, że moja siostra musiała umrzeć. Mogła to być Coin, Snow lub tysiące innych ludzi, ale czy z góry miało być tak, że Prim umrze? Czy ktoś to zaplanował? Jakichś wyższa siła?
Nie... Teraz, to już przesadzam.
Nagle na moich rekach ląduje mały płatek... śniegu. Okrągła śnieżynka uformowana w idealną kulkę dotyka skraju mojej dłoni i zanim zdążę jej się dokładnie przyjrzeć, roztapia się, Potem jednak dostrzegam druga i następną, a także kolejną. Listopadowy pierwszy śnieg. Może, to znak, żebym w końcu się ruszyła z tego głupiego placu zabaw i przestała bezsensownie się nad sobą użalać.
Wypuszczam liście, które spiralami opadają na ziemię.
Śnieg nie zostaje na długo. Obserwuję go całą drogę do wioski zwycięzców, ale każdy płatek roztapia się szybko i nie pozostawia po sobie nic, poza mokrą plamką. Kroczę więc depcząc po rozmokłej ziemi do wioski i mam wrażenie, że nie było mnie tutaj od wieków.
W domu panuje porządek. Policzki mnie pieką już od progu od zmiany temperatur. W całym domu czuć zapach palonego drewna, a już od progu czuć przyjemne ciepło.
Wychodzę do salonu, który zastaję pusty. Zastanawiam się czy Peeta gdzieś wyszedł. Nie ukrywam, że trochę boli mnie ta myśl, chociaż, to przecież ja uciekłam na trzy dni. Gdybym się jednak nie pospieszała nie byłoby mnie tydzień i nie zdążyłabym przed wyjazdem Gale'a.
Kuchnia - pusto.
Sypialnia - pusto.
Łazienka - pusto.
Pracownia - ani żywej duszy.
Zastanawiam się już powoli co się dzieje. Czyżby wyszedł? Nie... Jest zdecydowanie za późno na spacery.
Jest mi przykro. Spodziewałam się, że mnie tu powita z otwartymi ramionami i... Wdycham zażenowana swoją próżnością. Nie powinnam na to liczyć.
I właśnie teraz, kiedy tutaj stoję samotnie i mam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę dociera do mnie, jak bardzo narozrabiałam.
Zapewne moją największą wadą od zawsze było nie zastanawianie się nad tym co mogą poczuć inni i mało we mnie współczucia, ale są osoby, które kocham. Dlaczego więc to ich zawsze ranię? Z całego świata najwięcej złego zawdzięcza mi mama, Peeta, Gale i moja siostra. Moje grzechy wobec nich jednak nie mogą się równać z tymi nieświadomymi morderstwami, które zasiewały całe Panem nie całe trzy lata temu.
Słyszę zgrzyt i frontowe drzwi się otwierają.
Odwracam się w ich stronę mając nadzieję, że to Peeta, ale niemal od razu zamieram.
- Annie? Annie!
- Katniss?! - jest tak zaskoczona, że nawet mnie zaskakuje. Czyżby się mnie nie spodziewano? Powiedziano mi, że Peeta wie kiedy wrócę.
Mam lekkie poczucie winy. zaprosiłam ich własnoręcznie, a potem...
Annie odpycha się z siłą torpedy od ziemi i wgniata siebie we mnie z całą siłą rozpędu. Czy ona plącze?
- Już dobrze, Annie. - nie wiedzieć czemu mam ochotę zachichotać.
- Tak bardzo się o ciebie martwiliśmy.
Otwieram oczy i zauważam jeszcze jedną postać w drzwiach. Na jego widok w moich oczach stają łzy. Patrzy na mnie studiując uważnie moją twarz. Jest minimalnie o trzydzieści centymetrów większy niż kiedy widziałam go po raz ostatni.
- Oh... Annie. - szepczę.
Kobieta odsuwa się ode mnie i spogląda za siebie. Jej zalaną łzami twarz przysłania szeroki uśmiech. Wyciąga rękę do dziecka.
- Choć, Will. Przywitamy się z Katniss.
William niepewnie stawia stopy idąc w stronę wyciągniętej ręki nie odrywając wzroku ode mnie.
- Katiss? - szepcze prawie pytająco.
Śmieję się słysząc to przekręcenie. Ocieram łzę, która nie wiadomo skąd pojawia się w kąciku oka.
- Tak. - zapewniam go.
-Boże... Muszę zadzwonić do Peety. Poszedł cię szukać, bo tak długo nie wracałaś.
A więc tu się podział. Moje serce nagle zalewa ciepło. Nie mogę się doczekać, aby go zobaczyć.
Twarzyczkę Williama przysłania blask jego pięknego uśmiechu. Teraz dopiero widać, jak podobny jest do swojego ojca. I te oczy... Niczym morski kolor oceanu.
Rozkładam ramiona, a mały ze śmiechem biegnie w moją stronę. W rok stał się z niemowlęcia w małe dziecko. Nie mogę uwierzyć, że czas tak niesamowicie szybko leci.
- Mam ją na oku. Tylko nie wpadnij po drodze w żadną zaspę. - słyszę głos Annie. ewidentnie rozmawia z Peetą i zapewnia ma na myśli mnie.
Will odsuwa się ode mnie, a ja sięgam do mojej torby i wyciągam mały pakunek. Wręczam go Williamowi.
- Wszystkiego najlepszego.

Zamawiając u stolarza model poduszkowca D23E7 prosiłam o model, które mogłoby zbudować dwuletnie dziecko. Widocznie źle oceniłam zdolności malucha, ponieważ nie cały kwadrans później model jest już gotowy, a on nie potrzebował ani odrobiny pomocy. Myślę, że w przyszłym roku bardziej się postaram.
Annie przyniosła mi koc, posadziła przed kominkiem i zaparzyła herbatę, a teraz domagała się wyjaśnień.
- O co chodzi z tym spacerem?
Wzruszam ramionami.
- Sama nie wiem. To trochę dziwne, ale po prostu w pewnym momencie nie chciałam wracać do dwunastki. Będąc kompletną idiotką poszłam do trzynastki. - wyjaśniam, jakby to nie było nic nowego lub niezwykłego.
Annie patrzy na mnie, jakbym postradała wszystkie rozumy.
- Ale dlaczego? Dlaczego do trzynastki? I dlaczego pieszo? Pociągiem byłabyś tam w góra trzy godziny.
Pociąg! W tej chwili mam ochotę walnąć siebie samą w twarz. Taka głupia!
Annie widząc moją minę opiera się o zagłówek krzesła, na którym siedzi i wzdycha.
- Dlaczego ty mu to wiecznie robisz, Katniss?
- O co ci chodzi?
- O to! - mówi rozkładając ramiona. - Mam wrażenie, że wiecznie specjalnie dajesz mu powody do tego, żeby się martwił. Bawisz się jego uczuciami.
- O czym ty mówisz?! - oburzam się.
- Widzę to, Katniss. Manipulujesz jego uczuciami. Chciał zrobić coś, czego ty nie pochwalałaś, a więc nawrzeszczałaś na niego i uciekłaś dając mu czas na uświadomienie sobie jak to jest, kiedy nie wiesz co się dzieje z drugą osoba. Może i plan był sam w sobie dobry, ale niesamowicie okrutny. - wstaje i zbliża się do mnie. Kładzie ręce na podłokietnikach mojego fotela. - Wzbudziłaś w nim poczucie winy wypominając mu to, co by się z tobą stało, bo wiesz, że ty jesteś dla niego najważniejsza, ale wiesz co jest najgorsze? To, że jedyne, co przyszło ci do głowy na temat jego wyjazdu miało związek z tobą. Jak TY byś się czuła. Co TY byś zrobiła. Ja się więc spytam: Czy mylisz, że z nim bylo by lepiej? Czy umierając nie miał by żrącego poczucia winy? Czy nie tęsknił by za tobą? On to zrobił, żeby cię chronić. Nie możesz się o to na niego gniewać, więc skończ być taką egoistką i napraw swoje błędy!
Jej wybuch, to dla mnie istny szok. Siedzę z rozdziawionymi oczami wpatrując się w jej rozjuszoną twarz.
- A więc zdradził ci co do słowa naszą rozmowę?
- Jezu, dziewczyno! On cię szukał! Godzinami analizowaliśmy twoje słowa starając się ciebie wytropić. Peeta parę razy był skłonny uwierzyć, że nie żyjesz.
- Więc może powinien! - wybucham.
Annie spogląda na mnie z rozczarowaniem w oczach. Moje słowa docierają do mnie w zwolnionym tempie i zaczynam rozumieć co Annie ma na myśli. Cholera... Ona ma rację...
- Sama widzisz. - szepcze i ku mojemu zdziwieniu obejmuje mnie. Przytulam się do nie, kiedy zaczynam płakac.

niedziela, 4 października 2015

126. Żołnierzu Everdeen

Hej wszystkim!
Nowy rozdział zapowiadam na przyszły weekend.
- Tina
##################################################

Kiedy schodzi z areny nawet z tej odległości mogę zobaczyć pot ściekający po jego czole. Wygląda na podekscytowanego.
W pewnym sensie chciałabym się przyłączyć. Szkolenie, które przechodziłam podczas wojny było mordercze, ale w pewnym stopniu dobrze się bawiłam na treningach. Stojąca obok mnie na podwyższeniu z widokiem na cały plac treningowy York wyjaśnia mi jakie zmiany zaszły w wojsku.
Symulowane walki uliczne w kwartale zostały ograniczone. Tylko nieliczni, ci, którzy chcą wiązać swoje życie z obroną Panem szkolą się w ten sposób. Doszły sztuki walki wręcz. Gale schodzi właśnie z areny po jednej z takich walk. Wyglądała ona dosyć niebezpiecznie, ale York zapewniła mnie, że mężczyzna, który walczy z Galem nie ma prawa go poważnie uszkodzić a Gale jest dopiero początkujący i nie zrobi instruktorowi krzywdy.
Odnajduję to wszystko jako dosyć ciekawe. Widzę, jak grupa, która zebrała się z powodu Snowa czyli drużyna numer 623 zbliża się do wyjścia. Pytam więc o to York.
- Już skończyli?
- Tak. Przebiorą się i przyjdą na kolację. Żołnierzu Everdeen, powinnyśmy i my coś zjeść. Chcesz jeszcze dzisiaj wrócić do swojego dystryktu, więc musisz nabrać sił.
Kiwam głową i podążam za nią do środka. Chcę zanurzyć dłoń w mojej torbie myśliwskiej i wydobyć z niej mój nóż, ale przypominam sobie, że mój nóż i łuk oraz kołczan ze strzałami zostały mi odebrane na przechowanie. Mieszkańcy trzynastki mogliby spanikować na widok mnie spacerującej z bronią. Widocznie ciągle budzę strach, ale nie wiedziałam, że...
Dopada mnie zwierzęcy głód. Widząc więc porcję, która została mi przydzielona mam ochotę westchnąć. Znowu mnie zważono, mierzono i obliczono idealną ilość kalorii, którą powinnam spożyć, ale jest ona mimo wszystko większa niż te sprzed wojny. Albo może to mnie się poszczęściło.
Siedzę przy stole przy którym siedziałam razem z mamą, Galem... I Prim. Odganiam od siebie wizję jej siedzącej obok mnie i wylizującej resztki pure z rzepy z miseczki.
- Katniss?!
Jego zaszokowany głos dociera do moich uszu z lekkim opóźnieniem. Unoszę głowę i uśmiecham się blado.
Ma na sobie szare ubranie trzynastki, a w dłoniach trzyma tacę z jedzeniem. Wygląda dokładnie tak samo, jak trzy lata temu, ale wydaje się wyższy i mężniejszy. Zarost już nie pokrywa jego twarzy, a włosy ma ostrzyżone na jeża. Jego głowę pokrywa jedynie ciemny meszek. To koniecznie.
Kładzie tacę na przeciwko mnie i podchodzi bliżej.
- Co ty tu do cholery robisz?
Pochmurnieję.
Szczerze mówiąc, to nie do końca takiego przywitania się spodziewałam. gale wygląda na pożądanie wkurzonego. Pokazuję na miejsce na przeciwko mnie. Siada bez słowa.
- Miałam ochotę cię zobaczyć, więc przyszłam.
Gale wygląda dokładnie tak, jakbym właśnie powiedziała mu, że mam ogon.
- Zaraz, zaraz. Przyszłaś tu pieszo?! Dlaczego?
To tak, jakby mnie pytał dlaczego mam pięć palców u rąk.
- Nie znam odpowiedzi na twoje pytanie. - wyjaśniam. - Może po prostu potrzebowałam z kimś porozmawiać, a jedyną odpowiednią do tego osobą wydałeś my się ty.
- Peeta wie gdzie jesteś?
- Zapewne nie. - przyznaję.
Gale opiera głowę na dłoniach. Chwilę myśli.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak bardzo on musi się o ciebie w tej chwili martwić? - pyta z przyganą.
Od kiedy to stał się takim zwolennikiem Peety? Beszta mnie, ponieważ nie mówię Peecie o każdym swoim planie?
- Będę miała na szczęście całe życie na to, aby mu to wynagrodzić, a ciebie mogę już nigdy nie zobaczyć.
Zamykam mu tym usta. Wzdycha i nabiera trochę kruszonych orzechów na łyżkę.
- Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać, Kotna.
Uśmiecham się do niego. Oboje powracamy do jedzenia.
Po kolacji mamy dokładnie godzinę wolnego. Potem wszyscy mieszkańcy trzynastki muszą powrócić do swoich komór, a mnie wyślą poduszkowcem do dwunastki. Podoba mi się ten scenariusz, aczkolwiek zamiast godziny mogłoby byś dwie lub trzy. Nie mogę jednak nic na to poradzić. Odnajduje nas York.
Otrzymujemy opaski na kostki i nasze łuki po czym korzystamy z naszych przywilejów. Polowanie.
Być może ostatnie polowanie razem, Tylko ja... I mój partner osłaniający tyły.
Gale jeszcze raz porusza kwestię Peety. Nie ukrywa, że jest na mnie nieco wkurzony, ale to ignoruję. Peeta pewnie powiedziałby coś, co sprawiłoby, że zrezygnowałabym z wyprawy.
A co, jeśli się mylisz?
Podstępny głosik w mojej głowie stara się mnie zdenerwować.
Peecie nic nie jest - powtarzam sobie. Da sobie bezecnie radę jeszcze dwie godziny.

- Jak myślisz, czy to miejsce kiedyś się zmieni? - pytam.
- Sądzę, że mieszkańcy zbyt bardzo się przyzwyczaili do panującego tu rygoru. To w pewnym sensie część ich życia.
Zauważam w oddali światła. Rozgwieżdżone niebo nad nami przypomina mi tamto, które widuję z dwunastki. Niebo niby takie same, ale patrząc na tę tutaj czuję się bardziej osaczona.
- Katniss... słuchaj... Chciałem cię przeprosić za ten... pocałunek.
Jego słowa docierają do mnie z opóźnieniem.
- Ne szkodzi.
Zapewniam.
- Właśnie, że tak. Nie powinienem.
- Zgadza się. Nie powinieneś, ale nie zadręczaj się tym.
Nie chcę, żeby widział, że po części i mnie się to podobało. Martwię się tylko tym, że ten pocałunek może kiedyś dojść do Peety.
- Będę tęsknić za dwunastką.
Głos Gale'a przerywa ciszę.
- Za lasami najbardziej. Wtedy, kiedy nas porwali pochwycili mnie właśnie w lesie, ale sporo czasu im to zajęło.
- Co cię zdradziło?
- Nieuwaga.
Wzdycha..
- Zaraz po wojnie przez ponad rok nie mogłam nawet zbliżyć się do lasu. - wyznaję.
Gale unosi brwi.
- Peeta cię tam nie puszczał?
- Nie! Po prostu za dużo wspomnień. Wiesz co wtedy się z tobą działo.
Gale nie komentuje.
Zbliża się pora powrotu. Zbieramy nasze rzeczy i ruszamy. Oboje jesteśmy przytłoczeni. Cóż tu powiedzieć? Mam niemiłe przeczucie, że naprawdę już się nie zobaczmy.