Siedzę na kanapie postawionej przed kominkiem. Ogień dawno wygasł, ale
ja nie mam siły wstawać i go ponownie rozpalać. Czuje się wybornie. Ale
tylko w połowie. Druga połowa mojego ciała jest wykończona po chorobie i
Po nieprzespanych nocach i po całodniowym wymiotowaniu, że nawet
dziesięć godzin snu wiele by nie pomogło. Mimo to połowa mnie czuje się
świetnie. To ta psychiczna strona.
Kładę głowę na oparciu kanapy i
mrużę oczy. Słyszę czyjeś kroki. Ta osoba zmierza w moim kierunku. Już
po chwili czuję drobną i zimną dłoń na ramieniu. Odwracam się. Mama
pochyla się nade mną i całuję w czubek głowy. Zastanawiam się z kąt u
niej tyle czułości. Ma na sobie fioletowy sweter w rozmaite wzory i
białe spodnie do kostek. Nie za bardzo podoba mi się jej nagle
zainteresowanie się mną. Przecież wcześniej oskarżyła mnie o to, że
kłamałam w sprawie Gale. Dopiero teraz zauważam, że ma mokre policzki i
zapuchnięte oczy. Robi mi się jej żal, a potem moje współczucie
przeradza się w podejrzliwość. Orientuje się też, że dzisiaj rano
wyjechała do trzynastki odwiedzić Hazel
i jej dzieci. Dlaczego wróciła? Co jej jest? Nasze relacje nie wiele
się polepszyły przez ostatni tydzień i nie wiele się nią przejmowałam.
Teraz jednak nachodzi mnie wielka ciekawość.
- Co jest?- pytam. Zabrzmiało to zgryźliwie. Nie miałam tego w planach.- Przepraszam, nie miałam...
-
Nic nie szkodzi.- przerywa mi. Jej głos się łamie. Zaciskam usta.-
Zasłużyłam sobie.- zbiła mnie z tropu. Czyżby... Nie, to nie możliwe.
-
Czym?- mama zaciska zęby, a potem znienacka zalewa się łzami. Nie
szlocha jednak. Po prostu pochyla się, a jej słone łzy spływają po jej
policzkach, tworząc olbrzymią plamę na swetrze. Mama ukrywa twarz w
dłoniach. Nic nie rozumiem.- Mamo?- szepczę i zabieram jej ręce z
twarzy. - Mnie możesz powiedzieć.- znienacka cała moja dotychczasowa
złość na nią po prostu ze mnie spłynęła. Bardzo przyjemne uczucie. Mama
jednak nic nie mówi. - Może pójdziemy na jakiś spacer?- pytam, mając
nadzieje, że się zgodzi i mi wszystko opowie. W odpowiedzi mama kiwa
głową. Wstaję i biorę ją pod ramię. Zauważam, że Peeta
krząta się po kuchni i najwyraźniej coś piecze. Mówię do mamy, żeby
zaczekała na mnie przed domem, a ja tylko mu powiem, gdzie się wybieram.
Mama kiwa głową i ociera twarz. Wchodzę cicho do kuchni.
- Um... Peeta. - szepczę. Blondyn momentalnie się odwraca i się uśmiecha.
- Tak?- na widok jego błękitnych tęczówek zaczyna mi się, kręcić w głowię. Podchodzę do niego i obejmuję go w pasie,
- Kochanie, idę z mamą na spacer, bo, bo chcemy porozmawiać. - Peeta kiwa głową.
- A czy mogę zapytać jak samopoczucie?
- Ogólnie dobrze. Jestem tylko bardzo zmęczona.- uśmiecham się do niego.
- W nocy będziesz miała masę czasu na odpoczynek.- mówi i całuje mnie w czoło.
- No, nie wiem, czy mi na to pozwolisz.- szepczę.
- Jeśli tylko poprosisz.- całuję go jeszcze w usta i wychodzę z kuchni. W holu wkładam buty i już po chwili stoję przed mamą.
Spacerujemy
po łące. Wzdłuż płotu odgradzającego dystrykt od lasu. Stąpam po
miękkiej glebie i zastanawiam się, na czyjej głowie teraz stoję. Madge? Daniel? A może matka Peety
lub ktoś z jego sąsiedztwa. Spacerujemy bowiem po łące. Tutaj wykopano
masowy grup dla poległych podczas bombardowania dwunastki. Pamiętam, jak
przybyłam tutaj po raz pierwszy po bombardowaniu. Wówczas nadepnęłam na
jakichś duży kamień. Okazało się później, że była to ludzka czaszka.
Wzdrygam się na samą myśl. "To ja was zabiłam" mówię sobie. "I
was też. Was też. Wszystkich.". Tak to była wyłącznie moja wina. Ci
wszyscy ludzie zginęli przeze mnie. Jestem ciekawa, co by się stało,
gdyby któreś z nas uległo temu drugiemu na arenie. Gdyby Peeta
mnie zabił... albo odwrotnie. Czy wówczas żylibyśmy normalnie? Nie.
Żadne z nas nigdy by nie wróciło do domu. Nie w snach. Wiem to na pewno.
Na zawsze zostalibyśmy na arenie. Zostalibyśmy wówczas znienawidzeni w
Kapitolu. Igrzyska dalej by trwały. A któreś z nas by nie potrafiło już
normalnie żyć. Nigdy. Ludzie jednak nadal spacerowaliby po ulicach i
śmiali się do siebie. Dwunasty dystrykt byłby wówczas... Cały. A nie "odnowiony". Finnik, Cinna, Boggs, Madge
i... Prim nadal by żyli. Wiem, nie powinnam tak myśleć. Co jednak mam
myśleć mając na sumieniu śmierć tysięcy ludzi? Normalny człowiek
podciąłby sobie żyły i po prostu dołączył do umarłych. Ja jednak nie
jestem normalna. Od chwili wybuchu w kopalni, który zabił mojego ojca, w
moim życiu nie było miejsca na normalność. Po wybuchu, który zabił moją
siostrę, nie było we mnie miejsca na szczęście. Dlaczego więc czuje się
szczęśliwa? Powinnam popaść w obłęd i odebrać sobie życie, bo nie mam
dla kogo żyć. Nie, co ja opowiadam? Mam dla kogo żyć. Mam parę osób, na
których na prawdę mi zależy. Została ich niestety tylko garstka.
Przynajmniej tyle. Wiem, jednak że są osoby, które beze mnie nie miałyby
nikogo więcej. Na przykład chłopak, który paręnaście minut temu całował
mnie na pożegnanie. I kobieta idąca obok mnie. Ramie w ramię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.