czwartek, 19 lutego 2015

87. Panie Haymitch

Jako zwyciężczyni siedemdziesiątych czwartych głodowych igrzysk zaliczam dziwne sny i koszmary do mojej codzienności. Jednak… Wczorajszy sen wydaje się lekką przesadą. Lot? Lotous? Ren? Nie ukrywam… piękne imiona, ale… Ale ciągle nie rozumiem. Dlaczego mi się to przyśniło? Czy to coś poważnego? A może znowu zaczynam wariować. A może po prostu był to zwyczajny, głupi sen, który przychodzi i równie szybko odchodzi… Nie mam ochoty się nad tym zastanawiać.
Walę mocno w drzwi domu Haymicha oczekując, że Effie otworzy. Stoję tak dłuższą chwilę, a potem walę ponownie. Mam w dłoni kompres z niezawodnym naparem Śliskiej Sue na kaca. Effie musi nie być w domu… ale Haymich był wczoraj kompletnie zalany. Nie możliwe żeby tak szybko wytrzeźwiał. Naciskam klamkę, a drzwi ustępują… ale nie do końca. Nie mogę ich otworzyć na oścież gdyż drogę blokuje mi… jakiś połamany mebel…
Rozglądam się szybko dookoła przez dziesięciocentymetrową szparkę w drzwiach i zamieram. Stąd widzę tylko rozproszone po podłodze kawałki szkła –sądząc po kolorze i kształcie… a do tego po zapachu unoszącym się w powietrzu są to butelki po bimbrze. Wiele mebli jest połamanych lub poprzewracanych, a po środku ogólnego harmidru widać pijanego w trupa Haymitcha. Mentor leży na plecach na stercie poduszek i kawałków drewna, które kiedyś zapewne były kanapą.
Zaszokowana kopię w drzwi i wreszcie szpara staje się na tyle duża, żebym mogła cała przez nią przejść. Przeciskam się przez nią i darowuje sobie ściąganie butów… Chyba nikt nie będzie miał mi tego za złe. Przechodzę pomiędzy resztkami salonu i przerażona wpatruje się w pobladłą twarz Haymitcha. Kopię na bok połamaną deskę i klękam przed nim. Odstawiam ciepły termos na mokrą od jakiejś lepiącej się posoki podłogę i patrzę na mentora. Ma zamknięte oczy, ale po policzkach… Ma mokre policzki.
Wstaję z prędkością błyskawicy i rozglądam się dookoła. Haymich cicho mruczy… unosi się na łokcie i głośno wymiotuję obok termosu. Odskakuję nie chcąc wejść w wymiociny. Uderza mnie mocny odór, który kiedyś… dawno, dawno temu unosił się tutaj dwadzieścia cztery godziny na dobę. Torsje Haymitcha ustają. Ociera rękawem usta i spogląda na mnie zamglonym wzrokiem.
-Kto ty jesteś!? –warczy. Odsłaniam twarz zza włosów i spoglądam na niego.
-Katniss. –szepczę, ale nie jestem pewna czy mnie usłyszał. W jego oczach od razu pojawiają się łzy. Pierwszy raz w życiu widzę… żeby płakał.
-Przepraszam, skarbie. –głos ma ochrypły i wyczerpany.
-Co tu się stało? Haymitch! –krzyczę. Nie otrzymuję odpowiedzi… Tylko cichy jęk i głośny wybuch płaczu. Nie jestem pewna co mam zrobić. Iść po Peetę? A może zostawić go samego, żeby wytrzeźwiał. Zamiast tego obchodzę kałuże wymiotów i klękam po drugiej stronie połamanej kanapy. –Panie Haymich… -szepczę. To powoduje tylko jeszcze większy wybuch płaczu. Jestem skonsternowana. Co zrobić?
-Katniss… Nie mów do mnie per „pan”. –płacze. –Ona też do mnie tak powiedziała… -krzyczy i znowu zatraca się w histerii. Zauważam rozcięcie na jego ręce. I jedno powyżej kolana.
W pośpiechu odszukuje apteczkę i wygrzebuje bandaże i wodę utlenioną. Wracam do salonu. Haymitch skulił się i leży teraz rękami obejmując kolana. Niczym małe… załamane dziecko. Wymuskuje jego dłoń spomiędzy kolan i przemywam ranę wodą z buteleczki. Słychać ciche pojękiwanie bólu i żalu, a zapach jest nie do zniesienia, ale muszę wytrzymać. Gdzie jest Effie kiedy jest potrzebna?!
Rana na nodze okazuje się być poważniejsza… bardzo poważna. Głęboka i bardzo duża! Nie dam rady jej opatrzeć.
-Haymitch wstawaj! –komenderuje. Unosi wzrok, ale się nie rusza. –Wstawaj! –krzyczę i pociągam go za ramie. Unosi się kawałek i krzyczy z bólu. Zapomniałam! To musi koszmarnie boleć! Plama krwi na udzie zwiększa się siedmiokrotnie. Krew zaczyna spływać na podłogę. W panice wyszukuję mocny kawałek drewna, które i tak wala się po wszędzie i starą chustę. Robię krępulec dwadzieścia centymetrów nad kolanem i mocno skręcam… No, na tyle mocno na ile pozwalają mi trzęsące się palce. Grzebie po kieszeniach, ale nie znajduje telefonu.
-Haymich, nie ruszaj się! Rozumiesz? Nie wolno ci się ruszyć! –krzyczę. Nie uzyskuję odpowiedzi. Rzucam się w stronę domu. Pędem wbiegam do salonu gdzie Johanna i Peeta spokojnie popijają napar od Sae rozmawiając przyjacielsko. –Gdzie jest mama? –krzyczę spanikowana. Oboje spoglądają na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Peeta odstawia kubek na stół i wstaje. –Gdzie mama? –krzyczę ponownie. Peeta chwyta mnie za nadgarstki.
-Katniss, co się dzieje? Twoja mama od dwóch godzin jest w drodze do czwórki. –szepczę uspokajająco.
-Trzeba ją tu sprowadzić! Teraz! Jest potrzeba! –wrzeszczę. Szamocze się i wyrywam. –Peeta! Trzeba się z nią skontaktować!
-Nie możemy… Dotrze do czwórki dopiero za dziewięć godzin, a przecież w powietrzu nie wolno używać telefonów. Zadzwonimy do niej, jak wyląduje. –uspokaja. Głaszczę mnie po ramionach i chcę przytulić, ale się wyrywam.
-Wtedy będzie za późno! A załoga poduszkowca!? Piloci lub stewardzi? Musimy! –gardło boli od krzyku, ale to ignoruję.
-Peeta, przestań! Katniss, co się stało? –Johanna wkracza do akcji.
-Haymitch… On… Krwawi! Ma ranę na udzie… Głęboką i dużą… Z początku nie widziałam, ale jest ogromna! Wykrwawi się w każdej chwili! Dzwońcie po karetę! –wrzeszczę. Dopiero teraz okazują powagę. Peeta chwilę się nie rusza po czym puszcza mnie i krzyczy do Johanny.
-Dzwoń po karetkę! Niech się pośpieszą! Katniss, chodź! –ruszam za nim. Haymich co prawda się nie ruszył, ale plama krwi, jest… Oh, nie…
-Haymitch! –krzyczę, Rzucam się w jego stronę i sprawdzam puls. Jest ledwo wyczuwalny. On zaraz umrze! –Haymitch! Proszę cię... Trzymaj się! –łzy ciekną mi po policzkach co raz większym strumieniem. Krępulec nic nie dał… Mentor chwyta mnie za rękę.
-Katniss… -chrypie. –Zrobiłem to specjalnie… -spoglądam mu w twarz. Łzy dalej ciekną mu po policzkach. –Ona ode mnie odeszła… Effie… Powiedziała, że nie da rady być ze mną uzależnionym od alkoholu… -szepczę. –Oddała mi pierścionek… I odeszła mówiąc „Żegnam, panie Haymitch”. –jego głos prawie niknie przez mój głośny szloch.
-Haymitch przeżyjesz! Nic ci nie będzie, rozumiesz? –staram się zatamować krwotok, ale Haymitch chwyta mnie za dłoń.
-Nie… Ja chcę umrzeć. Powiedz Effie… że bardzo ja kochałem, ale nie dam rady się wyleczyć… i dlatego to zrobiłem… Chciałem umierać w męczarniach za siebie… za moją matkę i brata… I za Klare… -dalej szlochając ocieram twarz Haymitcha i ponownie spoglądam na krew. Mentor unosi mi głowę. –Pamiętaj… że cię kochałem… Dziewczyno, która igrasz z ogniem. I dalej kocham. Dacie sobie radę. –w oddali słychać syrenę karetki.
-Haymitch… -płaczę. –Proszę… Nie!
-Wszystko się ułoży. Tylko… pamiętaj kto jest twoim prawdziwym wrogiem i… i bądźcie razem szczęśliwi…
-Haymitch… dasz sobie radę, rozumiesz? Karetka już tu jest. –Peecie głos się łamię.
-Nie…. W porządku, dzieciaki… Nie dajcie się zabić… -szepczę ostatkiem sił… i po sekundzie….
Błyska białkami.

1 komentarz:

  1. Coo?!? Jak mogłaś go zabić?!? To jedna z najważniejszych postaci! Był dla Katniss jak ojciec!

    OdpowiedzUsuń

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.