PODZIĘKOWANIA
Zdaję sobie sprawę, że podziękowanie, to ta część, którą najchętniej się przeskakuje, ale mam jednak nadzieję, że poświęcicie trochę czasu, aby przez nie przebrnąć, bo jest to dla mnie okropnie ważne.
Dziękuję na samym początku Aleksandrze S. za twoje nieskończone wsparcie i przyjacielską miłość, jaką darzyłaś mnie przez 2/3 czasu istnienia bloga. No i oczywiście za to, że zawsze we mnie wierzysz i za wszystkie "wiadra" weny, które od ciebie otrzymałam. Sól macz.
Natalio S. za twoje rady i niekończące się konwersacje o tworzeniu i niszczeniu blogów.
Magdaleno O. (wiem, to brzmi mega oficjalnie) za naszą wycieczkę, która dala mi do myślenia względem tego właśnie bloga. Nie mogę doczekać się kolejnego naszego wypadu. No i oczywiście za wierne komentowanie, za co jestem wdzięczna aż po grób.
Dziękuję też wszystkim, którzy przetrwali moje pierwsze notki. Wiem, jakie są beznadziejne.
Aleksandro W. za twoją przyjaźń tutaj na miejscu i za to, że poszłaś ze mną na igrzyska, chociaż jeszcze wtedy ich nienawidziłaś.
I na sam koniec chce podziękować właśnie tobie, bo gdyby nie ty i cała reszta czytelników, to nigdy nie zaszłabym daleko. Dziękuję za znoszenie mnie i moich pisarskich wymysłów. Jesteście boscy.
Wielu z was martwi się, że znikam, ale tak łatwo się mnie nie pozbędziecie. Pod linkiem: You know nothing, Miss Everdeen znajdziecie bloga, który swoje otwarcie będzie oficjalnie miało miejsce 3 stycznia, ale już teraz możecie znaleźć tam prolog, który zaprosi was na kontynuację. Jeśli więc nie chcecie się ze mną rozstawać, to znajdziecie mnie tam przez jakichś czas.
Dziękuję na samym początku Aleksandrze S. za twoje nieskończone wsparcie i przyjacielską miłość, jaką darzyłaś mnie przez 2/3 czasu istnienia bloga. No i oczywiście za to, że zawsze we mnie wierzysz i za wszystkie "wiadra" weny, które od ciebie otrzymałam. Sól macz.
Natalio S. za twoje rady i niekończące się konwersacje o tworzeniu i niszczeniu blogów.
Magdaleno O. (wiem, to brzmi mega oficjalnie) za naszą wycieczkę, która dala mi do myślenia względem tego właśnie bloga. Nie mogę doczekać się kolejnego naszego wypadu. No i oczywiście za wierne komentowanie, za co jestem wdzięczna aż po grób.
Dziękuję też wszystkim, którzy przetrwali moje pierwsze notki. Wiem, jakie są beznadziejne.
Aleksandro W. za twoją przyjaźń tutaj na miejscu i za to, że poszłaś ze mną na igrzyska, chociaż jeszcze wtedy ich nienawidziłaś.
I na sam koniec chce podziękować właśnie tobie, bo gdyby nie ty i cała reszta czytelników, to nigdy nie zaszłabym daleko. Dziękuję za znoszenie mnie i moich pisarskich wymysłów. Jesteście boscy.
Wielu z was martwi się, że znikam, ale tak łatwo się mnie nie pozbędziecie. Pod linkiem: You know nothing, Miss Everdeen znajdziecie bloga, który swoje otwarcie będzie oficjalnie miało miejsce 3 stycznia, ale już teraz możecie znaleźć tam prolog, który zaprosi was na kontynuację. Jeśli więc nie chcecie się ze mną rozstawać, to znajdziecie mnie tam przez jakichś czas.
A teraz się z wami żegnam tym miłym epilogiem i obietnica, że znów może być dobrze.
Po raz ostatni tutaj: - Tina
##########################################
Po raz ostatni tutaj: - Tina
##########################################
To może wydawać się dziwne, ale kiedy nadszedł czas – nie panikowałam.
Nie panikowałam, kiedy poczułam wilgoć wokół moich bioder, ani kiedy Peeta poddenerwowany wybijał numer mojej ginekolog drżącymi palcami. Wtedy jedynie myślałam o minionych miesiącach, a także o tych, które miałam przed sobą. Zdawałam sobie sprawę, że kiedy nastanie świt i kiedy słońce zacznie ogrzewać swoimi promieniami przemarzłe po nocy gałęzie gołych drzew... Ja, będę już matką.
Ta wiadomość napawała mnie ulgą i szczęściem, a moje palce samodzielnie wędrowały wzdłuż mojego ciała, aby zatrzymać się na nadętym brzuchu.
Potem przyszły skurcze, jednakże moim zdaniem ten ból był dużo mniej silny od wielu innych, których doświadczyłam. Dzielnie go znosiłam i nie pozwalałam sobie na krzyk. Ja, Peeta i lekarka, której imienia nie pamiętałam.
Wyczerpanie było nieznośne, ale ból nie dawał mi zasnąć. Pokrzepiające słowa obecnych przy mnie docierały do mnie, jak przez szklaną ścianę. Słyszałam je i rozumiałam, ale nie pomagały. Środki przeciwbólowe w małych dawkach nie były skuteczne, więc musiałam poradzić sobie z bólem w jakichś inny sposób.
Wtedy wymyśliłam tą grę.
Trzymając się kurczowo jedną ręką prześcieradła, a drugą mojego męża i wypychając z siebie moje dziecko, zaczęłam przypominać sobie wszystkie dobre uczynki, jakich byłam świadkiem. Każdą dobrą rzecz, jaką człowiek robił dla drugiego człowieka.
Peeta rzucający mi chleb i wielokrotnie ratujący mi życie na arenie i poza nią, a także wołający do Panem, aby przestać się nawzajem zabijać .
Gale strzelający do rozwścieczonego dzikiego psa, który chciał rozgryźć mi gardło, a także ratujący dziewięćset osób z bombardowanego dystryktu.
Prim i mama ratujące wygłodniałe dzieci z mojego dystryktu i ofiary wypadków w kopalniach.
Haymitch dający mi wskazówki, jak przeżyć na arenie, a także biegnący mnie i Peecie z pomocą, kiedy tylko jej potrzebowaliśmy.
Finnick dwukrotnie ratujący Peetę, a potem pomagający uwolnić schwytanych zwycięzców.
Maggs wchodząca do mgły, abyśmy mogli uciec.
Mayselee Donner wielokrotnie ratująca Haymitcha na arenie drugiego ćwierćwiecza.
Madge dająca mi broszkę i życząca mi powodzenia na igrzyskach.
Ojciec Peety z ciastkami.
Ta lista nie ma końca.
Wszystko trwa nie całe pięć godzin i kiedy słońce pojawia się na horyzoncie jest już po wszystkim.
Nie panikowałam podczas porodu, ale kiedy kobieta w białym fartuchu podała mi małego, sinego, krzyczącego stworka – jak nic wpadłam w panikę.
Była taka krucha i delikatna, że bałam się położyć na niej moje ręce. Co, jeśli zrobię jej krzywdę?, myślałam. Kiedy jednak to zrobiłam, poczułam ciepło bijące od tego maleństwa.
Miało dużą głowę i mocno zaciśnięte powieki, a z szeroko otwartych usteczek wydobywał się głośny płacz. Była mikroskopijna. Wielkości mojego przedramienia! Wtedy wpadło mi go głowy, że może coś jest nie tak. Nigdy nie widziałam tak maciupkiego dziecka. Uśmiech kobiety stojącej przy łóżku mnie jednak uspokoił.
Peeta pieczołowicie przeciął pępowinę ciągle łączącą mnie z dziewczynką i tyle. Żyła już sama. Poza moim ciałem, co było najdziwniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek przyszło mi przyjąć do wiadomości.
Niepewnie przyłożyłam usta do jej gorącego czółka i poczułam łzę ściekającą mi po policzku.
- Willow... – usłyszałam szept zachwyconego Peety.
W następnej chwili wyciągnął rękę, aby dotknąć naszej córki. Położył ją na jej otulonej kocykiem nóżce i uśmiechnął się szeroko.
Myślałam, że kiedy Willow przyjdzie na świat, to oficjalnie spłacę dług, jaki wielokrotnie zaciągnęłam u Peety Mellarka, ale okazało się to dużo bardziej skomplikowane. Nawet teraz – dwanaście lat po jej narodzinach uważam ten dług za aktualny. Nawet po urodzeniu drugiego dziecka – chłopca noszącego imię Rey.
Ta stara gra nadal zajmuje miejsce w moim sercu, chociaż po upływie lat może wydawać się dołująca.
Okruchy szczęścia, takie jak karta z zaproszeniem na ślub nie takiej już małej Posy, lub zdjęcie z szesnastych urodzin Williama z Annie czy obrazek namalowany w szkole przez młodszego syna, okazują się niezwykle cenne i sentymentalne.
Kiedy dziecko rośnie, chciałoby się zatrzymać czas. Spowolnić ich dorastanie. Tak świat jednak nie działa. My dorośliśmy zbyt szybko, ale oni mogą zatrzymać swoje dzieciństwo, jak długo zechcą.
Mogę tylko mieć nadzieje, że tamta stara Katniss Everdeen nie zniknęła na zawsze zastąpiona Katniss Mellark – kochającą żoną i matką. Czasami wychodzi mi na spotkanie, a ja witam ją z otwartymi ramionami czując ulgę z ponownego spotkania. Czasem jednak jej nienawidzę, a innym razem za nią tęsknię, bo ona nigdy nie zostaje na zawsze.
Kiedy Willow więc opowiada, że Gale wykładał na jej zajęciach w szkole – wspomnienie starego przyjaciela nie widzianego od ponad jedenastu lat powraca do mnie. Myślałam, że nie żyje przez tyle lat.
Po krótkich poszukiwaniach w lesie, znajduję go… Jest tam, gdzie zawsze. Siedzi na naszej skalnej półce i patrzy w dolinę. Nie patrzy na mnie, kiedy się zbliżam, ani kiedy siadam obok niego. Nie zadaje też pytań. Opieram głowę na jego ramieniu i przez chwilę znowu czuję się, jak tamta stara Katniss Everdeen – dziewczynka, która zgłosiła się za swoją siostrę na dożynkach i przypominam sobie nie zliczoną ilość godzin spędzonych razem w tym lesie. Setki zwierząt zabitych przez dwoje myśliwych i tysiące wyrzucanych w powietrze jerzyn. W tym momencie jestem w stanie przysiąc, że pamiętam każdą chwilę spędzoną we dwoje na tej skale odkąd poznaliśmy się dwadzieścia lat temu.
- Czy jesteś szczęśliwa? – pyta w końcu.
Nie podnosząc głowy z jego ramienia szepczę:
- Tak.
Bardziej wyczuwam niż widzę unoszące się kąciki ust na jego twarzy.
I tak siedzimy, oboje myśląc o dwojgu dzieciaków, którymi byliśmy lata temu, a których przyjaźń zniszczyły głodowe igrzyska.
Nie podnosząc głowy z jego ramienia szepczę:
- Tak.
Bardziej wyczuwam niż widzę unoszące się kąciki ust na jego twarzy.
I tak siedzimy, oboje myśląc o dwojgu dzieciaków, którymi byliśmy lata temu, a których przyjaźń zniszczyły głodowe igrzyska.