piątek, 10 kwietnia 2015

110. Spacerek w świele lamp

Hej!
Wiem, wiem wiem...
Nie mam pojęcia kiedy następna notka. Śledżcie fanpage.
- Tina
#####################################

Już nie jestem pewna czy na pewno ciągle śnię, czy raczej już się obudziłam, a otaczający mnie krajobraz jest jedynie wyimaginowaną przez mój mózg scenografią, a śpiew kosogłosów jedynie przyjemną ścieżką dźwiękową teatrzyku mojego snu.
Wiatr wydaje się naprawdę delikatnie łaskotać moją skórę źdźbłami suchej trawy, a słońce na prawdę wydaje się przyjemnie ją ogrzewać.
Wyciągam się wygodnie na miękkim podłożu z zamkniętymi oczami. Moje włosy rozrzucone są po trawie.
Zazwyczaj budziłam się ze snów w agonii. Miło jest raz obudzić się kompletnie nie wzruszona. A może po prostu przyzwyczaiłam się do okropności widzianych pod powiekami.
Spróbowałam sobie przypomnieć gdzie jestem. Gdzie wybrałam się przed zaśnięciem, ale mój mózg nie był w stanie tego określić. Ani jaka jest godzina... dzień... miesiąc... rok...
Mój mózg był kompletnie pusty. Potrafiłam sobie tylko przypomnieć sprzed zaśnięcia ciepło czyiś ust na moich i zapach cynamonu i kopru, co wydało mi się dziwną kombinacją.
Otwieram oczy na dźwięk łamanej gałązki. Podnoszę się odruchowo i sięgam po strzałę, na która moje palce nie natrafiają. Nie mam broni. Rozglądam się nerwowo i ze zdziwieniem odkrywam, że na ziemi leżą resztki topniejącego śniegu. Mogłabym przysiąc, że jest lato. Nie czuję chłodu śniegu pod moimi bosymi stopami, ani chłodu powietrza na skórze.
Cofam się nagle.
Znajduję się w lasach dwunastego dystryktu, co poznaję po znajomym strumieniem.
To coś, co usłyszałam, to mężczyzna w podeszłym wieku, wyrywający strzałę z ciała martwego ptaka.
Dwunastka nie miała wielu myśliwych, a co dopiero łuczników. Rozpoznaję łuk w jego ręce. To mój łuk...
Biorę krok do przodu, a potem drugi, wściekła na tego kogoś. Jak śmiał ukraść jedyną pamiątkę, jaką miałam po ojcu? Jak śmiał?
Już chciałam krzyknąć, kiedy on mnie wyprzedził.
- Hej, Katniss!
Zamieram. Opada mi szczęka. Cholera… Niby miałam w planach się wydać, ale dopiero teraz przypominam sobie, że nie mam mojej broni. On ją ma... Ten, cholerny złodziej. Cofam się o krok i podskakuję, kiedy przebiega tuż obok mnie dziewczynka i klęka obok mężczyzny na jedno kolano.
Co to? – pyta zmieszana dziewczynka, kiedy powoli zaczynam ją rozpoznawać. Ciemne włosy...
- Nie poznajesz go? – pyta rozbawiony mężczyzna i odwraca w jej stronę głowę, tak, że i ja mogę go zobaczy. Jego... i te szare oczy. Szare oczy... Mieszkaniec złożyska.
- Nie. Wygląda trochę jak kosogłos, ale… Nie… To nie może być kosogłos. Ma za ciemne pióra i dziób ma za krótki.
- Masz całkowitą rację. To jest Kos. – przyznał mężczyzna.
Warkocz na plecach dziewczynki nie dawał mi spokoju.
- Kos? – spytała.
- Kos. – potwierdził. Dziewczynka poruszyła się i dała mi możliwości zobaczenia jej twarzy. Wywróciła oczami, a ja zamarłam po raz kolejny. Poznawałam już ją. Poznawałam już jego. Poznawałam rok, dzień i miesiąc, a chłód zimy nagle zaczął piec mnie w skórę na stopach i policzkach. Poznawałam zapachy i oddech mi przy śpieszył. Odwróciłam się i zaczęłam biec...
Mała Artemida... Mała Artemida... Mała Artemida!
Ojciec zabrał mnie do lasu dzień przed urodzinami mamy. Wtedy właśnie wytłumaczył mi historię kosogłosów.
W pewnym momencie nazwał mnie „Artemidą”, jednak nie wytłumaczył mi znaczenia tego słowa. Nie powtórzył mi go wieczorem, ale rano, kiedy wraz z brzaskiem wychodził do kopalni i całował mnie w czoło na pożegnanie, powiedział coś w stylu „Kupię dzisiaj pomarańczę, mała Artemido” i były to jego ostatnie słowa skierowane do mnie. Ostatni raz, kiedy słyszałam jego głos. Chyba nie muszę dodawać, że nigdy nie kupił pomarańczy dla mamy. Zmarł w jej urodziny, co zapewne przyczyniło się do jej depresji.
Rozchylam chętnie powieki i zanoszę się płaczem. Cichym i nie histerycznym. Od czasu do czasu cicho pojękuję i szlocham.
Miękka, hotelowa pościel nadaje mi nieprzyjemnego uczucia, że nie jestem w domu. Nie ma przy mnie ojca. Peety też nie ma.
Nagle zapach kopru i cynamonu wydał mi się przyjemnie znajomy, mimo iż nie czułam go w tej chwili. Wtuliłam twarz w poduszkę i starałam go sobie przypomnieć w jak najlepszej jakości. Nagle bardzo mi go zabrakło. Łzy wyschły już z mojej twarzy i ciągle boleśnie odczuwałam pustość pomieszczenia.
Ciągle było ciemno.
Zwiesiłam nogi z łóżka i pociągając nosem wstałam.
Po ubraniu się w ciepłe ubrania, poczułam nagły przypływ słów, które bardzo chciałabym wypowiedzieć.
Zasiadłam za biurkiem i chwyciłam ołówek i kartkę papieru.
W rogu biurka leżał rysunek. Przestawiał on ptaka z mojego snu. Kosa, co lekko mnie zdziwiło. Był taki piękny... Złożyłam rysunek w pół i schowałam do kieszeni. Gotową mowę położyłam obok pliku kartek, które zapewne były przemówieniem Peety.
Potarłam bolącą dłoń. Parę słów na mojej kartce się rozmazały od łez, które wypuściłam od czasu do czasu, ale już zdążyły wyschnąć.
Mam dosyć samotności.

Spaceruję po ciemny, ogrodzie hotelowym, który świeci pustkami. Mijam pomniki, krzaki, żywopłoty pozbawione liści. Słucham chrzęszczenie śniegu pod moimi stopami. Nie mam pojęcia która jest godzina.
Idę dalej, od czasu do czasu kopiąc zimną, brudną bryłę do czasu, aż zauważam niedaleko postać stojącą pod tylnym wejściem hotelu. Otwieram szeroko oczy i biegnę w jej kierunku.
Jasne włosy pobłyskują, a oczy przeczesują teren dookoła, jakby czegoś szukała.
- Effie! – krzyczę.
Kobieta odwraca się w moją stronę i wzdycha z nieskrywaną ulgą. W prawej ręce trzyma do połowy spalonego papierosa. Rzuca go na ziemie i przydeptuje.
- Katniss... – wzdycha i chwyta mnie w objęcia.
- Co ty tutaj robisz? – pytam.
- Pytanie co ty tutaj robisz. Gdzieś ty się podziewała? Wszędzie cię szukaliśmy! – mówi i mocniej mnie przytula.
Śmierdzi od niej niemiłosiernie dymem papierosowym. Marszczę nos.
Effie wypuszcza mnie z objęć i chwyta za dłoń. Jej ręka jest zimna.
Wciąga mnie do środka i zamyka za nami drzwi po czym ciągnie między korytarzami. Parę razy dopytuję gdzie idziemy, ale nie uzyskując żadnej odpowiedzi, daję sobie spokój.
Effie wypycha mnie do pomieszczenia podobnego do domowej jadalni, tylko dużo większej.
Stoi tam Książę Carl, którego miałam okazję już poznać przed wyjazdem, Jennifer Hide, Paylor i... Peeta nerwowo postukujący protezą o podłogę. Ręce ma założone na piersi i rozbiegany, nie mogący się na niczym skupić wzrok.
Naszemu przybyciu towarzyszy nagłe ucichnięcie mówiącemu księciu i zwrócenie całej uwagi na nas.
- Odnalazła się! – krzyczy Effie i popycha mnie delikatnie do przodu.
Peeta wznosi oczy ku górze i wzdycha z ulgą. Podchodzi do mnie szybko, chwyta moją twarz w dłonie i całuje w czoło. Uśmiecham się, lekko zakłopotana, że mnie szukano. Powinnam była zostawić jakiś list czy coś.
- Chyba nie myśleliście, że będę siedzieć tam na górze cały dzień.
- Ważne, że już się znalazłaś. – mówi mój mąż i przyciąga mnie do siebie i mocno przytula. Znowu czuję więdnący już zapach cynamonu i kopru.

5 komentarzy:

  1. Piękna, przy śnie łezka się w oku zakręciła <3 Cudowna notka, wspaniała ! Boska , Martyna jak zawsze ♥ Wiadra weny jak zwykle kochana :* Sól macz <3 ~Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Śliczny i wzruszający cudo <3 Cudo :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeju wspaniała notka *-* Sen najlepszy, ale jam chcieć więcej Peetniss :3 W ogóle zakochałam się w twoim blogu i opowiadaniu i błagam dodawaj rozdziały częściej bo uschnę :c Nie mogę się doczekać, weny kochana ♥
    K. G.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem za tym żeby było więcej Peetniss :)

    Rozdział idealny, jak zawsze <3

    Czekam na kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Superowa notatka. Ten sen był wzruszający. Czekam na next ☺ czekam na więcej peetniss ☺

    OdpowiedzUsuń

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.