piątek, 22 maja 2015

114. Opaska

Hej! bardzo się cieszę móc zaprezentować dla was nowy rozdział.
Dziękuję tym, którzy ze mną zostają mimo wszystko. Uwielbiam was.
Notkę dedykuję MMagdzie. Zlitowałam się nad tobą, kochana.
Kolejna notka w piątek,
#Tina
########################################################

Moje dłonie leżą zaciśnięte na moich kolanach. Wstrząsają nimi mocne drgawki. Unoszę je do ust i dmucham na nie, chcąc oszukać siedzącego obok Peetę, aby sądził, że jest mi po prostu zimno.
Spogląda na mnie kątem oka.
Czuję się dziwnie. Dookoła wszystko wiruje i uparcie nie chce przestać.
Na zwrotach głowy się jednak nie kończy.
Zalewa mnie zimny pot za każdym razem, kiedy słyszę przeraźliwy krzyk. Średnio co minutę zaciskam zęby i staram się nie myśleć o bólu, jaki musi przeżywać właśnie krzycząca kobieta.
Mimo wszystko nie czuję się zbytnio źle.
Niefajny był telefon mamy około północy, a my siedzimy tu we dwoje od około pięciu godzin, ale adrenalina nie pozwoliłaby mi spać..
Peeta wyciąga powoli rękę i kładzie ją na mojej. Spoglądam na nią i splatam z nim palce.
Peeta wyczuwa drżenie i ściska mocno moją rękę.
Oboje się krzywimy słysząc kolejny krzyk.
Przygryzam dolną wargę.
- Uuuuch... – mruczę poirytowana. – Jak myśłisz... ile to jeszcze potrwa? – pytam, a w moim głosie pobrzmiewa nutka histerii.
Uśmiecha się krzywo.
- Tak długo, jak będzie trzeba. – odpowiada wymijająco. – Mojej sąsiadce z wioski, która mieszkała dom obok zabrało to ponad dwanaście godzin. Wiem dokładnie, bo tamtej nocy nie zmrużyłem oka i zastanawiałem się co musi się dziać w domu obok... Zastanawiałem się przez długi czas czy strażnicy pokoju nie robią jej właśnie krzywdy. – jego mina nagle poważnieje. – Wszystko się wyjaśniło dopiero parę dni później, kiedy ją zobaczyłem.
Mrugam parę razy.
- Dwanaście godzin? – pytam z niedoowierzaniem.
- Yhym... Ponad.
Opieram się plecami o ścianę. Moje ręce ciągle drżą. Ile to potrwa?
Opieram głowę na jego ramieniu i mrużę oczy. Tak bardzo chcę spać... Nie zasnę... Nie dam rady.
- Prześpij się chwilę, skarbie. Na pewno nie przegapisz zakończenia. – zapewnia mnie.
Unoszę głowę i przyglądam mu się mrużąc oczy. Wdycham głośno powietrze, które po raz kolejny przedziera krzyk bólu. Zamykam oczy i zaciskam usta oraz dłonie.
- Nie dam rady. – mówię całkowicie szczerze. – Nie... Nie zasnę. Ale ty się prześpij. Powinieneś. Jesteś ledwo żywy.
Peeta wywraca przekrwionymi oczami.
- Nie... jest super.
Patrzę na niego z powątpiewaniem.
- Peeta... Nienawidzę kiedy kłamiesz. – szepczę.
Jego oczy wydają się być skruszone, ale przede wszstkim mocno zmęczone.
Uśmiecham się do niego delikatnie. Pochylam się powoli i całuję go w policzek.
W końcu ustępuje.
Był na nogach od prawie dwudziestu godzin po słabo przespanej wczorajszej nocy. Nie wyspał się z mojej winy. Nawiedziły mnie po raz kolejny koszmary związane z Prim, Rue i Haymitchem.
Peeta kałdze głowę na moich kolanach i wyciąga swoje ciało na sofie. Szybko zapada w sen.
Wracam myślami do dnia naszej pierwszej rocznicy ślubu, kiedy to obudziłam się od zapachu moich ulubionych naleśników z karmelem i truskawkami.
spędziliśmy cały dzień razem robiąc najróżniejsze, normalne rzeczy. Chodziliśmy na spacery, gotowaliśmy pyszne jedzenie i na każdym kroku okazywaliśmy sobie czułość.
Innymi słowy dzień ten nie różnił się zbyt wiele od normalnych dni, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu był wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju.
Dzień po tym nie był już taki wesoły...
Wybraliśmy się z Effie i Johanną na cmentarz. Ogólnie minął on bardzo ponuro... Żadnego śmiechu czy żartów. Nikt z nas nie miał nastroju... Nie ubiegło się oczywiście bez łez i długich monologów oraz dialogów o Haymitchu Abernathym. Brzuchatym mężczyźnie uzależnionym od alkoholu, ale jedynym w swoim rodzaju...
Potrząsam głową pozbywając się okropnych myśli.
Siedzę więc tylko patrząc w ciemność pokoju i głaszcząc mojego męża po głowie.


Katusze dobiegają końca szesnastego sierpnia o godzinie piątej dwadzieścia siedem, kiedy to kobieta przestała krzyczeć, a zarumieniana od wysiłku mama opuściła pomieszczenie naprzeciwko nas. Uśmiechnęła się do mnie promiennie.
- Idź... Możecie wejść.
Serce podskakuje mi do gardła. Moim drżeniem budzę Peetę, który dostrzega mamę i z zaspanym uśmiechem podnosi się niczym strzała na nogi. Pomaga mi wstać i obejmując mnie w talii powoli prowadzi do progu, skąd już sama daję sobie radę.
Za nami idzie mama.
W pogrążonym w półmroku pokoju słychać głośne rzężenie Johanny i jej cichy płacz.
Leevie stoi do nas tyłem.
Powoli wkraczam do środka patrząc na Johannę.
Nasze spojrzenia się spotykają. Jej twarz jest całkowicie mokra od potu i mocno czerwona. Między jej stopami widać dużą plamę krwi. Uśmiecha się promiennie i wykończonym głosem szepcze.
- Dziewczynka... Silvia... córeczka...
Kiedy Leevie się odwraca zauważam siną twarzyczkę nowonarodzonego dziecka.
Dziewczynka jest opleciona kocykiem. Jest jeszcze brudna i dopiero teraz dociera do mnie jej płacz.
Uśmiechnięty i zapłakany Leevie kołysze się w tę i powrotem trzymając maleństwo w ramionach i szepcząc cicho kojące słowa kołysanki.
W moich oczach zbierają się łzy. Mrugam odpędzając je i podchodzę bliżej zaróżowionego dziecka.
Silvia... Silvia Ethelon...
Sięgam na bok po miękki, różowy ręcznik i delikatnie ocieram nim główkę dziewczynki. Odrzucam ręcznik na bok i sięgam do kieszeni.
Wyciągam z niej miniaturową materiałową opaskę na głowę w kolorze oczu Johanny i delikatnie nakładam ją dziecku na główkę.
- Hej, maleńka. – szepcze Peeta, stojący za mną. Przykłada jej kciuk do policzka, który jest mniej więcej tego samego rozmiaru co jego palec.
- Ta opaska będzie twoim znakiem rozpoznawczym, ok? – mówię
- Piękny prezent. – szepcze Johanna.
Uśmiecham się do niej szeroko.
- Chcesz ją potrzymać? – pyta Leevie Johanny.
Dziewczyna wacha się.
- Nie wiem... Jestem taka słaba... – szepcze.
- Pomogę ci. – zapewnia ją Leevie.
- Daj mi chwilkę... Nie wiem czy dałabym radę unieść ramiona.  – charczy i przymyka oczy.
Przełykam ślinę.
- Aaaa... j.. A ja mogę? – pytam niepewnie wyciągając dłonie przed siebie.
Mój przyjaciel uśmiecha się jeszcze szerzej i ostrożnie przekazuje mi dziecko.
Jeszcze nigdy nie trzymałam tak małego dziecka.
Najmłodszym był William. A miał wtedy grubo ponad pół roku. Druga w kolei była Prim... Byłam zbyt mała, aby trzymać ją na rękach, kiedy się urodziła.
Ta mała ma niecałe piętnaście minut.
Ma zamknięte oczy. Zastanawiam się co pod nimi widzi.
Jest lekka i miękka w dotyku.
Uśmiecham się od ucha do ucha.
Chyba Johanna nie żałuje tych męczarni, które przeszła. Na pewno nie.

4 komentarze:

  1. Martynka! Piękna notka <3 Od początku kminiłam o co chodzi <3 Piękna piękna piękna <3 Rozpływam się no <3 Jojooooooo mamą <3 *.* xd Wiadra weny kochana ♥ !

    OdpowiedzUsuń
  2. Taka cudowna chwila..... :3 I dziękuję za dedykację :D <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowna:) Uwielbiam twojego bloga. Trafiłam na niego niedawno i pochłonęłam całego:D Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy:) Życzę weny:)

    OdpowiedzUsuń

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.