środa, 5 sierpnia 2015

122. Rozładowany telefon

HEJ, KOCHANI!
W ZESZŁYM TYGODNIU BYŁAM W PODRÓŻY I DLATEGO NOTKI NIE BYŁO. WRACAM DO MOJEJ ZWYCZAJNEJ RUTYNY, CZYLI NOTKA W KAŻDĄ ŚRODĘ.
A więc następna notka - w środę.
-Tina
#####################################

Schodzi powoli ze schodów. Mój "towarzysz" raczej z obowiązku niż z wyboru.
Kiedyś Posy zabrała go ze sobą do jedynki. teraz to ja muszę zajmować się starym i grubym kotem.
Niemniej jednak przypomina mi on o Prim.
Moja siostra była za tym, aby go zatrzymać i wyleczyć, ja zaś chciałam utopić go w garnku i do dzisiaj żałuje, że tego nie zrobiłam.
Były lepsze i gorsze momenty między nami, ale Jaskier na pewno nie ma ochoty zostawać u mnie bez Prim i Posy. Nawet mi go szkoda. Nie cierpię tego sierściucha z całego serca, ale nigdy bym go nie skrzywdziła.
- czego chcesz? - pytam obojętnie.
Spogląda na mnie swoimi świecącymi oczami i miauczy niczym mały kociak.
Z góry wiem, że nie zdołałby zamiauczeć, a tym bardziej otrzeć się o moje stopy, gdyby nie stały koci problem - głód.
Krzywię się. Wyciągam z lodówki porcję wątróbek i stawiam ją przed nim. Nigdy nie podałabym mu kapitolińskiego jedzenia dla pupili. Coś jest z nim nie tak.
Jaskier nie bawi się w przeżuwanie. Łyka wszystkie trzy kawałki mięsa w rekordowym czasie i syczy w moim kierunku. Chętnie kopnęłabym ten jego rudy ogon, ale powstrzymuje mnie myśl o możliwym kontrataku.
- Jedyne co cię ratuje, to fakt, że nie paskudzisz. - warczę.
Kot ponownie syczy i kolebiąc się podbiega do okna, po czym wskakuje na parapet i znika.
Zgodziłam się, żeby ten piekielny kot tutaj został, ale minął już miesiąc, a ja nie mogę dłużej znieść jego obecności.
Słyszałam, że jeden ludzki rok odpowiada siedziom kocich, więc Jaskier liczy już sobie około pięćdziesięciu lat.
- Jeszcze trochę i zrobię z ciebie zupę. - mruczę sama do siebie.
- Prędzej byś wypiła szklankę spirytusu niż zrobiła mu krzywdę.
Uśmiecham się krzywo z nutką goryczy.
Johanna stawia przed mną tacę z dwoma kubkami kawy. Nerwowo sięgam po jeden z nich i pociągam łyk. Krztuszę się zaskoczona potwornie gorzkim i ohydnym smakiem.
- Było spytać która twoja. - śmieje się i zabiera mi kubek z rąk.
Szybko sięgam po drugi i zapijam obrzydliwy smak czarnej kawy.
- Na szczęście nie dosypałaś do niej cynamonu. - zauwarzam kwaśno.
Johanna zaciska usta.
Chwile obie milczymy i pijemy. W końcu Johanna się podnosi i zwraca do mnie gniewnym głosem.
- Możesz wreszcie przestać!? - warczy podniesionym głosem.
Zmieszana spoglądam na nią szukając drwiny w jej głosie lub twarzy.
- Co... przestać?
- No... TO. To twoje cholerne dąsanie się i kompletny brak humoru. Naprawdę mam już dosyć twojego zamknięcia w samej sobie przez większość czasu. Peeta wraca do ciebie, cholera! Nie możesz wykrzesać z siebie chociaż odrobinę pierdolonego optymizmu?!
Jej wybuch mnie zaskakuje. Marszczę brwi.
- To chyba niemożliwe.
- Oh, jesteś uparta! - warczy na mnie. - Peeta tu będzie za parę godzin, a ty mąż zamiar na niego nawrzeszczeć i nie odzywać się kolejny tydzień, tak jak przez ten czas, kiedy leżałaś w szpitalu, a jedynymi osobami do których się odzywałaś był Gale i Posy?! Ogarnij się!
- Johanna, uspokój się. - proszę.
- Nie, nie uspokoję się! Denerwuje mnie to wszystko. Rozumiem, że z Effie nie chciałyśmy ciebie do niego puścić, ale na litość boską, nawet o niego nie pytałaś przez ostatnie kilkanaście dni. Czy on cię jeszcze obchodzi?!
Z tym wrzaskiem zabiera swoje rzeczy i wychodzi.
Siedzę w tej samej pozycji ciągle tak samo zaskoczona, jak na początku.
Wypełnia mnie oburzenie.
Jak ona może tak się na mnie wydzierać? To przecież nie fair. Martwię się o Peetę. I to bardzo.
Im dłużej jednak siedzę i zastanawiam się nad jej słowami tym bardziej się przekonuję, że ona przecież nie może mieć pojęcia o moich nieprzespanych nocach i bezgłośnym płaczu w koc, kiedy staram się odgonić od siebie tę potworną tęsknotę i strach, które jednak uparcie się mnie trzymają.
Nie może wiedzieć co się dzieje w mojej głowie, kiedy tylko mój umysł nie ma zajęcia ani jak rozdarta się czasami czuję pomiędzy własnym bólem psychicznym, a fizycznym.
Nie moja nawet dziesięć minut.
Drzwi frontowe po raz kolejny się otwierają, a ja nawet nie spoglądam za siebie, aby zobaczyć ko to może być. Ciągle nie mogę oderwać wzroku od kubka zimnej już kawy.
Zauważam szczupłe uda przed sobą i rękę z nosidełkiem.
- Przepraszam. - mówi. - Naprawdę. Nie myślę tak, jak mówiłam. - tłumaczy.
Unoszę na nią wzrok.
Moje usta się poruszają.
- Czego mogłam się spodziewać po tobie, jeśli nie okropnego zbesztania? - pytam cicho.
Johanna odstawia nosidełko ze śpiącym dzieckiem pod ścianę i ponownie siada na przeciwko mnie.
Ciszę przerywa dzwonek telefonu Johanny. Opieram głowę o zagłówek fotela i zamykam oczy.
- Halo? Aaa... Hej, Annie.
Dźwięk tego imienia powoduje, że gwałtownie otwieram oczy.
- Em... Tak. Jest tutaj. Nie wiem. Dobra.
Wyciąga w moją stronę rękę z telefonem.
- Co? - pytam zdezorientowana.
Johanna w odpowiedzi potrząsa telefonem wyciągając go jeszcze bardziej w moją stronę. Jak na zawołanie słyszymy płacz. Johanna podrzuca w górę aparat spodziewając się, że go złapię.
Łapię.
Wciągając powietrze do płuc przystawiam go do ucha i witam się grzecznie.
- Hej, Katniss. Nie rozmawiałyśmy od wieków. - zauważa.
- Wiem, wiem. Przepraszam, że się nie odzywałam. Ostatnio nie miałam humoru na pogaduszki. - wyznaję.
Annie zapewne zauważa mój melancholijny ton, ale nie daje tego po sobie poznać.
Annie...
- A tak ogólnie to jak z tobą? Nie odbierasz telefonu.
- Dzwoniłaś do mnie? - pytam zaskoczona.
Nie przypominam sobie, abym dostała jakiekolwiek...
Przypominam sobie. Uderzam się otwartą dłonią w czoło. Mój telefon!
Nie mam pojęcia gdzie jest, al nie używałam go od tygodni. Możliwe, że mama, Bariel, a nawet Peeta próbowali się ze mną skontaktować i spotkali się z pocztą głosową.
Wypełnia mnie głupie uczucie.
- No tak. Wiele razy. Spotkałam parę dni temu twoją mamę i pytała o ciebie. chciała wiedzieć czy ostatnio z tobą rozmawiałam. chciała nawet lecieć do dwunastki, ale obiecałam, że sprawdzę co u ciebie chociażby przez Johannę.
- Mama? - jęczę wkurzona na samą siebie.
- Tak. Lepiej szybko się z nią...
- Tak, tak. masz rację. Zrobię to niedługo.
Annie się śmieje.
Mam ochotę sama zacząć się śmiać z własnego totalnego braku ogarnięcia. Ostatnio mój umysł zaśmieca wszystko, co niepotrzebne.
- Twoja mama bardzo się martwiła. Mówiła, że i Peeta starał się dodzwonić, ale nie może. chciałam do niego nawet pójść, ale Wiliam zachorował na wyjątkowo niemiłą odmianę różyczki i musiałam zostać z nim w domu.
Wstrzymuję oddech. Cholera. Chciał się do mnie dodzwonić.
Annie jednak trochę inaczej odbiera moje wzruszenie.
- Wiem. Nic mu nie jest. Bałam się, że nie wyzdrowieje na własne urodziny, ale choroba zaczyna już ustępować. Pomyśleć, że już dwa lata ze mną jest. - wzdycha.
Pomyśleć, że od dwóch i pół roku nie żyje jego ojciec, myślę, ale nie wypowiadam tego na głos. Zamiast tego wybieram odrobinę łagodniejszy sposób na skomentowanie jej wypowiedzi.
- Finnick na pewno jest dumny z ciebie.
Johanna wraca ku mojemu zdziwieniu bez Silvi. Zajmuje ponownie miejsce przede mną.
Wygląda na taką wyniosłą i wytrwałą.
A pomyśleć... A pomyśleć, że jej życie poszło taką samą dziwną i krętą drogą, jak moje. Tyle cholernych blizn.
- Myślę, że bardziej dumny byłby ze swojego syna. Pięknie mówi. - chwali go.
Cieszę się, że wzmianka o Finnicku jej nie zasmuciła, a w każdym razie nie w odczuwalny sposób.
- Na pewno urósł.
- O taaaak. Powinniście wpaść i nas odwiedzić.
Uśmiecham się.
- Może kiedyś. Musimy najpierw do końca wyzdrowieć.
Annie pochmurnieje.
- A no tak... To może my przyjedziemy tam? Do dwunastki. Myślę, że taki prezent urodzinowy mu się spodoba. Co myślisz?
- Daj znac, kiedy będziecie.

3 komentarze:

Proszę o całkowitą szczerość w komentarzach. Pozwalam na wszelką krytykę, ale proszę wstrzymać się przed wulgaryzmami i treściami urażającymi. Poza tym możecie mi napisać co chcecie, a nie obrażę się.